Na oślep

Ołeksij Czupa

Życie – to ciąg zbiegów okoliczności. I każda z tych okoliczności – to życie. Jeśli ktoś by mi trzy lata temu powiedział, że będę mówił po polsku, że pokocham Polskę i że bohaterowie mojej pierwszej wydanej powieści będą tam mieszkali – za nic bym w to nie uwierzył. Historia mojego kraju nauczyła mnie traktować sąsiadów z podejrzliwością i ostrożnością, nauczyła oczekiwać od nich podłości i ciosów.

Ale tu mamy do czynienia z przypadkiem, w którym – wybaczcie powtórzenie – przypadek wpływa bezpośrednio na życie i radykalnie zmienia jego priorytety i kierunek.

Tak się stało, że pisząc książkę, której akcja dzieje się w Warszawie, robiłem to po omacku, na oślep. Pisząc o Polsce, nigdy tam nie byłem. To pieniędzy nie było, to czasu, to jeszcze czegoś i – koniec końców – mieszkałem wtedy w Donbasie, z którego było po prostu niewygodnie tam dotrzeć. Książkę pisałem w oparciu o inne książki, o mapy Warszawy, o niekończące się spacery po mieście w Google Street View, ale przede wszystkim – o rozmowy z moją polską przyjaciółką, Dorotą. Prawie wszystko to, co wiem o Polsce – to jej zasługa, i to jej wiedza była czynnikiem decydującym o moim postrzeganiu Polski. Z Dorotą wędrowałem po Warszawie – jak ślepy i głuchy – a ona opowiadała mi o kolorach, o dźwiękach, o zapachach miasta, o jego obyczajach i historii. Dopiero kończąc książkę, pojąłem, że po uszy zakochałem się w Warszawie. Tak bywa, co robić.

Polska w tym czasie wydawała mi się najbardziej komfortowym miejscem na świecie, a moja wyobraźnia posłusznie przybliżała tamtejsze życie do rajskich standardów. Budynki w centrum zbudowane były z karmelu, dresiarze słuchali Szopena, czytali Wojaczka, a zwykli Polacy byli elegancko ubrani i szlachetni. Należało to wtedy sprawdzić w praktyce, ale znów jakoś się nie składało i nie składało – to brak pieniędzy, to rewolucja, to coś tam jeszcze – jak to zawsze na Ukrainie.

Moja wiedza na temat Polski się gromadziła, fantazja podpowiadała więcej, jak to bywa w głowie dziecka, które próbuje sobie wyobrazić, jak wygląda imieninowy tort, i od tego aż się wgłowie kręci.

I oto, jesienią 2014 roku, pierwszy raz wybrałem się do wymarzonej Polski.

 

Warszawa

 

Odcinek pierwszy. Jeśli dobrze pamiętam, pierwsze moje skojarzenie z Polską to szlachta. Szlacheckność, arystokratyczność – cała ta chujnia, jakiej Ukraińcom kategorycznie odmówiła historia. Ukraińcy – z definicji robotnicy, pracownicy, a nie żadna arystokracja. A Polacy – szlachta. Oczywiście szlacheckość to taki sobie kodeks postępowania, który pozwala patrzeć na niższe warstwy jak na gówno, a na równych sobie – z wyjątkową powagą, wszystkie drażliwe kwestie rozwiązując za pomocą pojedynków.

Jedno z moich pierwszych doświadczeń z Warszawy – w środku nocy, przy wejściu do autobusu na stacji Warszawa Centralna jakiś gówniarz, trzymając się za poręcz pod sufitem, robi akrobatyczny numer i wykopuje obiema nogami przez otwarte drzwi pijanego faceta, po czym podchodzi do niego, dodaje mu jeszcze pięściami po mordzie i spokojnie wraca do autobusu. Pobity facet domaga się rewanżu, domaga się, żeby gówniarz wyszedł i „załatwią sprawę”, na co młody pięknym, lecz pozbawionym etykiety językiem każe starszemu iść się umyć i przespać w domu. Trzecia w nocy, autobus pełny. Nikt nie podchodzi, nawet kierowca, któremu zepsuły się drzwi automatyczne i który kilka razy przechodził między tymi dwoma, majstrując coś przy wejściu do autobusu. Nikt nie podchodzi. Pojedynek, kurwa. Szlachta.

Odcinek drugi. Późno wieczorem, prawie w nocy idziemy Pragą, o której pisałem, nie widząc ani razu. Teraz ją widzę i sycę się wrażeniami, serce mi bije jak szalone – nie codziennie jesteś w miejscu, które doskonale znasz zaocznie, a teraz sprawdzasz, czy wszystko odpowiada wyobrażeniom. Warszawską Pragę opisywano mi jako dzielnicę bandycką, rezerwat dresów i kryminalistów, gdzie najlepiej nie chodzić po nocy. A ja sobie idę i niczego złego nie widzę. Od czasu do czasu wytacza się z bramy jakieś pijane towarzystwo, ludzie głośno gadają, ale raczej nie są agresywni. To zabawa w porównaniu z miastem, w którym przeżyłem całe życie. Dorotka chce mi coś pokazać, ciągnie w jakieś podwórza. Tam, w bramie, stoi trzech chłopaków, zdaje się, z flaszką. W swoim mieście nie zaryzykowałbym zagadać do podobnych postaci w podobnych okolicznościach, ale tu – pytamy ich o drogę. Chłopaki grzecznie objaśnili nam, jak ominąć dziurę w chodniku, jak przejść przez pęknięcie w starym murze, który biegnie przez podwórze. Wierzymy ich radom, szybko przechodzimy przez nierówne podwórko, wchodzimy w dziurę w ścianie i już po minucie jesteśmy w innej Pradze, niedzisiejszej, cudownej, ciemnej i tajemniczej. W tej, w jaką wstawiłem kiedyś bohaterów swojej książki. Uprzejmość, z jaką chłopaki na odludnym podwórzu, późno w nocy pokazali nam drogę, była dla mnie szokiem. U siebie spodziewałbym się w odpowiedzi na swoje pytanie dostać nóż pod żebra. Szlachta, kurwa.

 

Poznań

 

W mojej opinii Polacy to jeden z najbardziej religijnych narodów Europy. Nie wiem, jak tam u nich z wiarą, prawdziwą wiarą, ale zewnętrzne oznaki religijności – na wysokim poziomie. Znaczy – mówiąc „Polska” – w pierwszym szeregu mam na myśli szlachtę, w drugim – Kościół.

Nie mogę sobie wyobrazić Polski bez katolików i katolików bez Polski. Te dwa pojęcia są ze sobą związane w mojej głowie tak mocno, że można między nimi postawić znak równości.

Idziemy wieczornym Poznaniem, Przybylski pokazuje nam centrum i nagle, i nagle na jednym z placów widzimy, jak na jakąś scenę wnoszą instrumenty.

– O, fajnie, wieczorem jakiś koncert będzie, zajrzymy? – pytam.

Przybylski się na to krzywi, jakby zjadł cytrynę, i mówi:

– Wygląda na to, że to organizuje rada miejska, a jeśli tak, to prawie na stówę jakieś gówno.
– Myślisz?
– Sam zobaczysz – podsumowuje i idziemy na piwo.

A wieczorem, spacerując nieopodal tego miejsca, nadziewamy się na tłum ludzi w koszulkach z napisem „Jezus – mój najlepszy przyjaciel”. Takie rzeczy zawsze mnie wkurzają, nawet nie wiem czemu, może dlatego, że mi szkoda Jezusa: chowa się przed ludźmi dwa tysiące lat, a jacyś kolesie głupawo się z nim obnoszą, mówiąc: „Dżizas – mój frend, my z nim najlepsze ziomy”. Coś mnie w tym drażni, serio.

Ale najlepsze dzieje się później. Wychodzimy na plac, który mijaliśmy w dzień – i widzę, że Przybylski miał rację. Na scenie śpiewają (wykonują, pohukują, wykrzykują) – chrześcijański hip-hop. Pod sceną bawi się kilka tysięcy osób, prawie wszyscy w koszulkach „Jezus – mój najlepszy kumpel”. Mnie, agnostykowi, robi się w tym tłumie nieswojo. Przedzieramy się przezeń na przeciwległy koniec placu, ludzie dookoła coś podśpiewują, wymieniają się bibliami i numerami telefonów.

– Co jest z nimi? – pytam Przybylskiego.
– Nic, takich dużo, to, generalnie, norma.
– A co świętują?
– Dzień papieski. Rocznicę wybrania Karola Wojtyły na papieża.
– Aha, jasne – mówię.

No bo co tu powiedzieć.

Wychodzimy z placu, idziemy przez dziwną fontannę. Takie wrażenie, jakby się po wodzie szło. Coś mi się skojarzyło, ale sceneria przed oczyma szybko się zmieniła i myśl uleciała.

– A jeszcze rano będzie w tej intencji maraton – dodaje Przybylski.
– A jakie to ma dla mnie znaczenie – mówię.

Miało. Ten maraton zaczął się w niedzielę rano pod oknami mojego hotelu. Disco waliło w głowę, uczestnicy maratonu się rozgrzewali, wodzirej wesołym głosem wzywał do wzięcia udziału. Zabiłbym go, serio.

 

Lublin

 

W mojej głowie pojęcia „Niemiec” i „Polak” znajdują się bardzo blisko siebie. Zawsze to Zachód. I dlatego wybrawszy się do Polski, spodziewałem się zobaczyć tam punktualnych i odpowiedzialnych ludzi. Ważne jest dla mnie, kocham wręcz, gdy ludzie szanują mój i swój czas, gdy sprawy załatwia się szybko i bez zbędnej gadaniny. Na Ukrainie zawsze mnie denerwowała nieodpowiedzialność moich współobywateli.

Odcinek pierwszy. W Lublinie już pierwszego dnia uszkodziłem telefon. Już pierwszego, kurwa, dnia. Przychodzę do recepcji hostelu, proszę, żeby pani sprawdziła w Google, gdzie jest najbliższy serwis. Pani daje mi adres o godzinę drogi stąd. „Dobra – myślę – poszukam po drodze do centrum”.

Punkt naprawy komórek znajduję sto metrów od hostelu. Otwarte od dziewiątej do osiemnastej.

Rano przybiegam tam już o dziewiątej. „Usterka niewielka – myślę – szybko się uporają, pobiegnę z powrotem na śniadanie”.

Tymczasem czekam, dziewiąta, piętnaście po dziewiątej – nikogo nie ma. Zaczął lać deszcz. Wpół do dziesiątej, za piętnaście – to samo. O dziewiątej pięćdziesiąt pięć niespiesznie, pogwizdując radośnie, przed drzwiami zjawia się facet i zaczyna dzwonić kluczami.

– O, pan do mnie – mówi do mnie, zmokniętego i złego.
– Tak, do pana. Napisane jest, że od dziewiątej otwarte.
– A tak, ale lało, kto by w taką pogodę przychodził telefon naprawiać – mówi facet. – Ja, ooo, w tej kawiarence przesiedziałem godzinkę – pokazuje mi kawiarnię po drugiej stronie.
– A czemu nie w miejscu pracy? – pytam.
– A jakoś mi się nie chciało – odpowiada.

Odcinek drugi. Pierwszego dnia w Lublinie byłem na pogotowiu. W pierwszy, kurwa, dzień. Ze mną wszystko było okej, ale ja, dobra dusza, poszedłem towarzyszyć jednemu turyście z Ukrainy, który po polsku nie umiał.

Siedzimy więc na pogotowiu, niepokoimy się. Koleś, z którym przyjechałem, kaszle krwią czy żółcią – nie mam pojęcia. Od czasu do czasu blednie i traci oddech. Lekarze zapisali jego dane i zniknęli. Za to wszystko wokół czyste i wymyte.

Po jakimś czasie zjawia się przed nami lekarz i mówi, powiedzmy: „Cześć chłopaki. Ja się wami będę zajmował”.

– Super – mówię – mój przyjaciel prawie umarł, czekając na pana.
– No, ale nie umarł – mówi lekarz – a wy skąd?
– Z Ukrainy – mówię.
– A do Lublina po co przyjechaliście? Miasto pooglądać? – pyta.
– Nie do końca – odpowiadam. – Jesteśmy pisarzami, zaproszono nas.
– O, fajnie – lekarzowi błysnęło oko. – Ja jego wyleczę – pokazał na zakrwawione wargi kolegi – a pan o mnie książkę napisze.
– Może najpierw go pan wyleczy?
– Może i wyleczę.

Kolejny kwadrans opowiadał nam kawały o Rosjanach i dalej namawiał, żeby o nim książkę napisać. Chłopaka w końcu na nogi postawił, ale jeśli chodzi o książę – nadal mam wątpliwości.

 

Kraków

 

Polacy często wydają mi się strasznymi nacjonalistami. Mniej więcej takimi jak Rosjanie, tyle że z powodu tragicznej historii narodu polskiego w XX wieku – z wygaszonymi i wyciszonymi imperialnymi ambicjami. Tak czy owak, w moich rozmowach z większością Polaków, czy to rano czy wieczorem, wcześniej czy później, zawsze zejdzie na temat stosunków polsko-ukraińskich. Naturalnie – ja występuję po stronie naszej, ukraińskiej. Polacy – po polskiej. Ale jak tylko Polak się dowie, że jestem z Donbasu, to nagle zmienia stronę i staje się prorosyjski. Prorosyjski Polak – to jakieś jaja, nawet jeśli jego prorosyjskość trwa tylko z dziesięć minut.

Szedłem wieczorem przez Kraków, wracając z pubu z chłopakami z jakiegoś kulturalno-politycznego czasopisma. Na spotkaniu było sporo młodych, ale ambitnych i upartych ludzi o prawicowych poglądach. Cały mózg mi wyżarli jakimiś sentencjami, których ze względu na zmęczenie i słabą znajomość politycznego słownictwa nie rozumiałem do końca. Ale hałas, jaki robili, dowodząc czegoś, przekonał mnie, że to wszystko populizm: ten, kto wygaduje głupoty, prawie zawsze krzyczy. Tak czy inaczej, idąc, myślałem o tym, że spotkanie było przyjemne.

Nagle zastąpiło mi drogę czterech. Poprosili o papierosa. Wyciągnąłem parę papierosów, zapalniczkę, oni podziękowali, zapalili i poszli przede mną. Ja też chciałem zapalić, ale ostatni papieros wypadł mi na mokry chodnik. Zakląłem głośno po ukraińsku. Usłyszawszy to, chłopaki zatrzymali się i wrócili do mnie. Byłem nieco zdezorientowany.

Obstąpili mnie ze wszystkich stron.

– Jesteś z Ukrainy? – spytał mnie jeden z nich.
– Tak, z Ukrainy. A co?
– A skąd? – dobiegło mnie pytanie, a ja oprócz niego usłyszałem dźwięk, którego z niczym innym nie można pomylić: jęk, z jakim otwiera się składany nóż.
– Z Donbasu – mówię.

Chłopaki popatrzyli po sobie, poszeptali między sobą.

– Idziemy na piwo? – zaproponowali.
– Nie mam kasy.
– To nic, my stawiamy.

Zaszliśmy do jakiegoś baru, obsiedli mnie ze wszystkich stron.

– Co tam, banderowcy ludzi wyrzynają? Junta ostrzeliwuje pokojowe miasta? Jesteś uchodźcą?
– No, coś w tym guście.
– Jebani banderowcy, wyrzynają spokojnych ludzi na wschodzie. Donbas ma być niepodległy, to nie Ukraina. Gubariew – to wiekopomna postać, taki powiedzie ludzi do walki! – krzyczał mi jeden do ucha.
– A Striełkow, Striełkow – jaki przystojny! – przerywał mu inny.
– Za Noworosję! Za Słowiańsk! Śmierć Banderze! – zawołali wszyscy.

Nikt się nawet nie pokapował, że nie przyłączyłem się do toastu.

– A potem, jak już wasz Donbas będzie niepodległy – mówili oni – to my sobie zabierzemy z powrotem Wołyń i Wschodnią Galicję.
– Jeśli wy, chłopaki, dojdziecie kiedykolwiek do władzy – powiedziałem – to szybciutko nam oddacie Chełm, Rzeszów i Przemyśl.

Zapadła cisza. Znów usłyszałem zgrzyt otwieranej kosy.

Tłumaczenie: Ziemowit Szczerek

• • •

Ołeksij Czupa – mieszkał w Makiejewce w obwodzie Donieckim, ostatnio przeniósł się do Lwowa. Z wykształcenia filolog oraz technolog chemik. Pracuje w zakładzie metalurgicznym. Autor powieści Desiat’ sliw pro witczyznu, Bomżi Donbasu i Kazky moho bomboschowyszcza oraz tomików poetyckich Ukrajinśko-rosijśkyj słownyk i 69. Założyciel donieckiego slamu.

• • •

Tekst ukazał się w 48. numerze magazynu „Ha!art” (Kelet)

Ha!art nr 48 - Kelet w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information