Blues dla dziewczyny z czerwonymi krostami

Zoran Ferić

Prezentujemy opowiadanie Zorana Ferića – jednego z najciekawszych współczesnych prozaików chorwackich. Tekst ten możemy przeczytać po polsku dzięki znakomitemu tłumaczeniu Aleksandry Wojtaszek. Gorąco polecamy i namawiamy do lektury pozostałych tekstów z 45. numeru magazynu „Ha!art”.

Przy okazji najmocniej przepraszamy Tłumaczkę i Naszych Czytelników i Czytelniczki, przy pracach redakcyjnych nad numerem pominięta została informacja o autorstwie przekładu.

 

Hipochondryk

 

W poczekalni Ośrodka Diagnostyki i Terapii AIDS Kliniki Chorób Zakaźnych „Doktor Fran Mihaljević” przy ulicy Mirogojskiej, gdzie wykonuje się testy na HIV, wśród pacjentów zawsze znajdzie się jakaś wyjątkowo brzydka kobieta. W tym przedsionku piekła stanowi ona dla wszystkich tajemnicę, a sposób, w jaki ewentualnie mogła się zarazić, pozostaje w sferze nadprzyrodzonej.

– Kto by to jebał? – pyta człowiek siedzący obok mnie, pokazując na jedną z tych paskudnych sierotek, tak jak gdybym ja miał odpowiedź na to metafizyczne pytanie.

Niska, pogarbiona i z grubymi okularami dalekowidza podpada pod kategorię kobiet, którym nazbyt wielkie piersi zlewają się z wystającym brzuchem. To już nie jest brzydota, to groteska. Jakby w jej przypadku geny zdecydowały się na eksperyment.

Tak jest też ubrana. Niezgrabną kombinacją podkreśla naturalną brzydotę ciała: szara spódnica z wymiętej wełny, jaskrawobiałe tenisówki, a zamiast koszuli bluza od dresu marki Puma. Nie ma wątpliwości, to nie jest brzydota-przypadek, a brzydota-decyzja.

I teraz widzę, jak ta brzydota-decyzja tłumaczy coś siedzącemu obok niej eleganckiemu businessmanowi. Nie słyszę, o czym mówi, bo mówi cicho. Pewnie opowiada o swoich seksualnych przygodach, po to, by sama mogła jakoś w nie uwierzyć.

Oprócz brzydkich kobiet, w poczekalni jest jeszcze kilka kategorii pacjentów. Po pierwsze, są tu ci zmartwieni. W różnym wieku. Spacerują w tę i z powrotem, siadają na chwilę na swoje krzesło i znów coś zmusza ich do mierzenia poczekalni krokami. Niektórzy, jeszcze bardziej zmartwieni, podążają za wzorem marmurowych płytek na podłodze. Zauważam, że przeskakują czarne kwadraty i stają tylko na białych, jakby grali w klasy. Dorośli ludzie. Po drugie, są tu też homoseksualiści. Rozmawiają między sobą, wymieniają doświadczenia. Po trzecie, są tu chudzi. To ci „dożylni”, z reguły najspokojniejsi. I na końcu, tacy, którzy wyrzekają się swoich imion. Zarząd kliniki umożliwia pacjentom zarejestrowanie się na test pod pseudonimem. Te pseudonimy na moment stają się ich imionami.

Smarkula obok mnie nazywa się Ubiegłe Lato, a jej przyjaciółka Lili Marlen. Słyszałem, jak się rejestrowały. Ubiegłe Lato i Lili Marlen zabawiają się, komentując pacjentów. Nieustannie z kogoś się wyśmiewają, w tym ze mnie, który robię wielkie kroki, żeby przekroczyć czarne płytki, jakbym chodził po polu minowym. Widocznie je to bawi. Ubiegłe Lato patrzy mi prosto w oczy, jakby chciała powiedzieć: „Brodaty, niech no ten koszmar się skończy, to obciągnę ci za dwie dychy”. Lili jest ubrana na czarno. Dożylna Gotka, która w przedsionku piekła czuje się jak w przedszkolnej toalecie. Czyli swobodnie i spontanicznie.

– To bym już jebał! – stwierdza sąsiad, mierząc wzrokiem Dark Lili. Odpowiadam, że raczej bym mu nie polecał. Przynajmniej nie tutaj. Doradzam, żeby śledził jej reakcję – jeśli mała wyjdzie z gabinetu uśmiechnięta, znaczy, jest negatywna. Wtedy jest najczystsza. Na sto procent będzie chciała to uczcić jakąś działką i niech jej wtedy zaproponuje dwadzieścia marek za szybką rundkę w parku nad kliniką.
– Nie jestem nienormalny – mówi ten – na górze jest Mirogoj. Nigdy nie robię tego na cmentarzu.

Tłumaczę, że cmentarz to świetne miejsce – nie ma ludzi, jest względny spokój, a i ciemne marmurowe płyty nagrzewają się od słońca tak, że nawet wiosną są całkiem wygodne. Mówi, że nie ma nic przeciwko tym rzeczom, ale wszystko przeciwko cmentarzowi. On, na ten przykład, pracuje w Algierii dla firmy budującej zakłady przemysłowe, a Afryka jest pełna tego diabelstwa. Znaczy HIV.

Nagle podchodzi do nas Ubiegłe Lato i prosi o ogień. Sąsiad z budowlanki przypala jej swoim zippo. Obydwojgu trzęsą się ręce, więc płomieniowi i papierosowi potrzeba kilku sekund, by się spotkać.

– Ta też nie jest zła – mówi facet, kiedy mała wychodzi na zewnątrz zapalić.
– A ty czemu jesteś tutaj? – pyta mnie wprost. Po sposobie mówienia słyszę, że jest Bośniakiem, a im wszystko się wybacza. Budowlaniec na swoim pierwszym spotkaniu z HIV. Jak mu wytłumaczyć, że HIV to dla mnie przede wszystkim choroba psychiczna? Potwierdzi to każdy poważniejszy hipochondryk od Filipin po Brazylię. Dlatego mówię mu, że jestem tu z powodu jednej małej narkomanki, którą nieostrożnie przeleciałem w niewłaściwym czasie. Coś w tym jednak nie jest jasne: w życiu spałem z wieloma kurwami, więc dlaczego teraz boję się tylko tej, którą kochałem?
– Od razu wiedziałem, że nie jesteś pedałem! – wykrzykuje ten z ulgą i droga ku przyjaźni jest otwarta. – Ja tu jestem przez język – mówi. – Zobacz, jaki mam biały język… Mój doktor pyta, gdzie pracuję. Mówię, że w Afryce i on mnie od razu do Zagrzebia na test… A tylko ten język…

„O tym objawie na moment zapomniałem” – myślę zmartwiony. Kątem oka zauważam Lili Marlen, jak turla się ze śmiechu. Scena jest komiczna. Budowniczy pokazuje mi język z białymi krostami, a ja odsuwam się najdalej, jak mogę. Lepiej nie kusić złego.

Skrzypiący głos z głośnika wzywa Ubiegłe Lato do wejścia do sali numer trzy. Wszyscy patrzą na siebie z niedowierzaniem. Ci, którzy są tu pierwszy raz, nie wiedzą o systemie szyfrów i te słowa, „Ubiegłe Lato”, brzmią dla nich jak surrealistyczny dowcip. Głos z głośnika powtarza: „Ubiegłe Lato, Ubiegłe Lato…”.

Na scenę ponownie wstępuje brzydka kobieta. Widzę, jak powoli przesuwa się na inne krzesło i siada obok chudego chłopaka w czarnej kurtce pilotce i czapce bejsbolówce naciągniętej głęboko na czoło, jakby raziło go mocne światło. Podaje mu rękę i młodzieniec niechętnie odwzajemnia uścisk. A potem kobieta zaczyna cicho mówić. Jej gesty są dziwne, bo nie patrzy na rozmówcę, tylko trajkocze mu coś do ucha, obserwując ludzi w poczekalni. Pewnie wypatruje kolejnych ofiar. „Co ona robi?” – zastanawiam się, podczas gdy ona przeciera okulary, a jej małe oczka przypominają podłużne dziurki na guziki.

Do poczekalni nagle wchodzi matka z małą córką, około ośmiu lat. Ludzie spoglądają na siebie ze zdziwieniem. Chodzi o transfuzję czy przeniesienie z matki na dziecko? Matka jednak jest spokojna, a córka wesoła i robi wrażenie zdrowej. Ja, który jestem doświadczonym czekającym, wiem, że to ani jedno, ani drugie, ale wiza do Ameryki.

– A z czym się ta jebała? – pyta sąsiad budowlaniec ożywiony wejściem dobrze ubranej i wyjątkowo ładnej kobiety. Jako długoletni wychowanek poczekalni, wyjaśniam mu, że późną wiosną i na początku lata bywa tu sporo ludzi z dziećmi, i że to nie są „ci, którym krew się nie zatrzymuje”, znaczy chorzy na hemofilię, ale tacy, którzy wyjeżdżają do Stanów.

Tymczasem mnie martwią krosty na języku. Nie zwracałem na to uwagi i teraz, kiedy afrykański budowlaniec otworzył mi oczy, zajmuję się swoim językiem. Jak na nieszczęście, nigdzie lusterka. Wstaję, żeby trochę pospacerować, owsikiw mojej dupie znów zaczynają dawać o sobie znać. To są takie wielkie, białe robale-ludojady, które ucztują pod płytami nagrobnymi, a niektórym ludziom już za życia spiskują w dupie i tak spiskując godzinami, w rzeczywistości robią im zamieszanie w głowie. Koncentruję się jednak na białych płytkach, grając w klasy po poczekalni, próbuję zapomnieć o białych robalach. I w panice szukam lustra.

Ubiegłe Lato wreszcie pojawia się w towarzystwie pielęgniarki, która ją wzywała. Nosem jeszcze wypuszcza końcowego bucha niczym ostatnie tchnienie i niepewnym krokiem zmierza w stronę pokoju o symbolicznym numerze trzy. A ja, jak Alicja, nadal w poszukiwaniu zwierciadła. Wreszcie je znajduję, a Lili Marlen i Bośniak-budowlaniec obserwują mnie z nieskrywanym zainteresowaniem. Mimo wszystko myśl o języku zwycięża nad wstydem. To w zasadzie nie jest prawdziwe lustro, tylko mały, zaciemniony kawałek szyby na drzwiach do rejestracji. Promień światła pada akurat tak, że całkiem przyzwoicie można się w nim obejrzeć. Stoję więc przed zaimprowizowanym lustrem, obracam się plecami do zatroskanej publiczności i wystawiam język. Staram się zobaczyć, co z tymi białymi krostami. Ale nie idzie tak łatwo. Widać kontury języka, ale nie szczegóły. Wystawiam mocniej i proszę Boga o detale, o odpowiedni kąt światła, ale jednocześnie jestem zadowolony, że nic tam nie widzę. Pocieszam się: „Jeśli nie widzę tych cholernych krost, to pewnie ich tam nie ma”. I nagle poprzez kontury swojego języka, zamiast krost widzę okulary. Złote oprawki czyichś okularów, a potem i twarz pielęgniarki przypadającą tym okularom. Twarz jest pełna zdziwienia i dezaprobaty. Widzi oto idiotę z brodą, który wystawia język do rejestracji. Jej siostrzany majestat jest wstrząśnięty, ale nadal nic nie mówi. Tłumaczę się nieskładnie i wyjaśniam, że to nie jej pokazywałem język, i bardzo proszę, niech mi wybaczy tę językową niedyskrecję, ale potrzebuję lustra. I czy nie ma aby lusterka kieszonkowego, bo w toalecie, jak wiadomo, nie ma lustra…

– Spadaj! – mówi, a ja oddalam się skruszony. Nie zwracam już nawet uwagi na czarne płytki, idę zupełnie nieostrożnie, z jednym jedynym lękiem w sercu: teraz mnie, kurwa, zostawi, żebym czekał do samego końca, po wszystkich, żebym się piekł na wolnym ogniu i żeby mi z tyłu ryły robale-ludojady. Do sądnego dnia…

Zostaje mi tylko wykorzystać Bośniaka jako lustro. Podchodzę i proszę go, żeby sprawdził mi język. Wystawiam, wskazuję palcem, podnoszę w górę i w dół, a algierski budowlaniec naukowo ocenia. Wcale już nie zwracam uwagi na Lili Marlen, która krztusi się od śmiechu. Pewnie zjarana.

– Wystawże mocniej – mówi Bośniak. – Nie widać za dobrze. Tu z boku coś jest białawe, ale nie tylko białe, jest też i czerwone… „Czerwone?” – zastanawiam się. „Czerwone to dobrze czy źle?”

A potem widzę, jak z gabinetu wyfruwa Ubiegłe Lato. Piękno i radość ducha – śmieje się od ucha do ucha. Uśmiech przeciął jej głowę na pół i cała szczęśliwa gapi się na swoje wyniki, ostatecznie pewna, że ubiegłego lata nie stało się nic niebezpiecznego, nowe lato nadchodzi, a razem z nim jeszcze wiele kolejnych lat, bo oto jest ona młoda i zdrowa, a zatem, wedle wszelkich prawideł statystyki, uwzględniona na te nadchodzące lata. A potem omiata wzrokiem nas wszystkich, których nadal podgryza niepewność, obrzuca wyniosło-współczującym spojrzeniem i podchodzi do ciemnej Marlen, aby pokazać jej wydruk z dobrymi wieściami. A jak te dobre wieści wyglądają, doskonale wiem. Kiedy tylko wirus pojawił się na tych ziemiach, słysząc o pierwszym chorym na hemofilię, który go złapał, od razu poszedłem na test, jestem wobec tego starym wyjadaczem. Jednak życie czasem przynosi miłe zaskoczenia, których potem żałujemy, więc i ten mój pierwszy wynik szybko trzeba było powtórzyć.

• • •

Aleksandra Wojtaszek – 23-latka z gór. Studentka kroatystyki. Ma za sobą kilka dziennikarskich epizodów, między innymi w „Dzienniku Polskim”. Interesuje się głównie współczesną literaturą Chorwacji i Bośni oraz ostatnią wojną na Bałkanach. Kiedy może, ucieka na południe, przede wszystkim do Zagrzebia. Twierdzi, że potrafi porozumieć się ze wszystkimi narodami słowiańskimi.

• • •

Tekst ukazał się w 45. numerze magazynu „Ha!art” (Numer Czytelniczek i Czytelników)

Ha!art nr 45 - Numer Czytelniczek i Czytelników w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information