Szewcy 2.012 v. beta - gdańskie doktoranty o drodze przez uniwersytet

Celem tego tekstu jest dorzucenie kilku wątków do dyskusji o (bez)ruchu studenckim i problemie animowania akademików. Są to raczej luźne notatki, które zachęcić mają do podejścia empirycznego zarówno do tego, co już się rusza oraz do tego, co nadchodzi, a zaczyna być widoczne w dokumentach, w których pisze się przyszłość uniwersytetów. Jest to głos partykularny i w polskich warunkach uprzywilejowany o tyle, że w ogóle wydawany. Stoimy trochę wyżej, na lekkim podwyższeniu, bo my z konieczności już “na walizkach”. Tak więc zapraszamy do naszego uniwersyteckiego hyde parku.

Jesteśmy doktorantami na wydziale nauk społecznych. Zaczynaliśmy rozczarowani. Dziś mamy rosnącą ilość stypendiów doktoranckich. Działające rady samorządu doktorantów. Sami tworzymy regulaminy nas dotyczące, m.in. przyznawania stypendiów. Rada Uczelniana dzieli środki na konferencje, dysponując budżetem, który w szczytowym okresie wynosił ok 50 tys. zło. Mamy reprezentanta w KRD (Krajowa Reprezentacja Doktorantów, należy mylić z Krajowym Rejestrem Dłużników). KRD poparła reformy rządowe w części poświęconej doktorantom. Liczymy na obiecane w reformie 30%-owe dodatki do stypendiów, choć o rzeczywistą wypłatę - tak dodatków, jak i samych stypendiów - trzeba walczyć już lokalnie. Wkrótce będziemy mieli zniżki na przejazdy (sprawne wykorzystanie okresu przedwyborczego przez KRD). Na ogół jednak na poziomie ogólnopolskim akceptowane są koncepcje, które nie niosą za sobą dużych nakładów finansowych. Siła danej grupy i możliwości wywrócenia wszystkiego w razie konieczności, zależą od tego, czym jesteśmy w stanie zająć się na dole. Irytujemy się, gdy w rankingach przyjaznych doktorantom uczelni dostajemy stosunkowo wysokie lokaty za „demokrację”, czyli udział doktorantów w różnych ciałach uniwersytetu, bo postrzegamy nasz udział w komisjach i radach oraz nikły wpływ na właściwe decyzje jako wspieranie funkcji administracyjnych uniwersytetu. Legitymizujemy system, który szczyci się swoim demokratycznym wizerunkiem, a robi to naszym kosztem bez realnych zmian. Nie, nie uważamy za demokratyzację formalnego dodania do komisji po jednym reprezentancie studentów czy doktorantów. Ich głos ginie czy to przez uwarunkowania formalne, czy to związane z hierarchiczną strukturą relacji na uniwersytecie. Dylematy związane z problemem kooptacji nie są nam obce, dlatego tworzymy i działamy w różnych ciałach od kół naukowych po kolegialne komisje. Gdy z jednej strony czyhają zagrożenia kooptacji, to z drugiej naruszamy wizerunek elity i markę dyplomu wyższej uczelni. Jako doktoranty realizujemy swoje cele czy to w ruchach czy w samorządzie. Żadnej drogi z góry nie odrzucamy. Wyciągamy z tego co najkorzystniejsze, czerpiąc zarówno ze statusu studentów jak i pracowników. Pozostajemy w gotowości. Zwykle przez 4 lata.

 

Czas na LipDub

Studenty mają mniej czasu. Coś jednak dają w Polsce radę robić poza zajęciami (ang. occupations). Głos „Uniwersytet tańczy na lodzie” przedstawia empiryczny dowód na to, że studenty w Polsce mają czas na działalność. Mają czas nawet na to, by oddać się do dyspozycji reżyserów. Co ciekawe, studenckie LibDuby wydają się organizowane przez samorządy studenckie lub w porozumieniu z nimi. LibDuby wpisują się w - kuriozalne na tle europejskim - zainteresowania samorządu odpolitycznionym karnawałem, czego wyrazem są juwenalia. Warto byłoby zbadać, czy istnieje i jak kształtuje się relacja pomiędzy inwestycjami w indywidualne kariery polityczne studenckiej reprezentacji, a odpolitycznieniem corocznych juwenaliów i - konsekwentnie - piosenek, które studenty decydują się “lipdubować”. Zadania wychowawcze jakie stawia przed sobą samorząd studencki - kręcenie “lipdubicznych” reklamówek uniwersytetów - odzwierciedlają obowiązki, jakie wyobrażają sobie brać na siebie studenty, gdy staną się “dorośli”. Samorządy uczelniane w Polsce (czasem nazywające siebie Parlamentami) funkcjonują zupełnie jak samorządy szkolne – zajmują się zabawą, organizacją czasu wolnego, mają minimalny wpływ na dydaktykę i rodzaj reprodukowanej na uniwersytetach wiedzy. Dlatego ośmielamy się powiedzieć, że odrzucają dorosłość. W najlepszym razie, organ reprezentacji studentów pełni funkcję strażniczą (ang. watchdog), mając (na ogół niewykorzystywaną) możliwość wysyłania reprezentantów do różnych ciał kolegialnych uniwersytetu. Takie “papierowe parlamenty” interweniują także w obronie interesów jednostek w okolicach sesji – czym próbują legitymizować swoje trwanie. Ta działalność jest więc działalnością jednostek dla jednostek. U podstaw działalności samorządowej leży więc unikanie konfliktów z władzami, bo każdy konflikt osobiście obciąża konsekwencjami działaczęta samorządowe - staje się oznaką złego wychowania, ujmą dla “godności” studenty. Obecnie nie ma więc szans na pełne reprezentowanie grupowych interesów studenckich lub doktoranckich w sytuacjach konfliktu z władzami uniwersytetu lub państwa. Można to robić jedynie z radykalnych pozycji, które pozwalają ukryć jednostkowość, ukryć twarze. Można to też robić z pozycji przegranych, kiedy pozostanie na uniwersytecie polskim jest już tak nierealne, że można otwarcie działać na rzecz jego radykalnej zmiany.

 

Dyskusja o (bez)ruchu

Dyskusja na temat aktywizacji studentek i (bez)ruchu ma niestety charakter nieco zbyt „lipdubiczny”. Mimo że pojawiają się jakieś głosy, coraz ich więcej na monitorach, to głosy te wydają się jedynie wariacjami ideologicznych stanowisk, chodzeniem po śladach nieżyjących filozofów, grzecznym odgrywaniem ról opracowanych dla dobra różnych organizacji, no i naszych małych, lecz wspólnych (bez)ruchów. Nasze spory toczą się gdzieś na marginesie życia zajętego śmieciową pracą, w którym protest jest przywilejem grup nie-wiadomo-kogo, utrzymujących się z nie-wiadomo-czego.

 

Uniwersytet Panów Profesorów

To, że studenty będą mówić, nie znaczy że będzie im lepiej. Wydawanie z siebie zorganizowanego głosu ułatwia zarządzanie populacją. Niewydawanie takiego głosu pozostawia jakąś niepewność. Nie mogąc liczyć na studentów, pozostałe klasy na uniwersytecie muszą organizować się same. Nareszcie! Sfrustrowane pracowniki uniwersytetów latami degenerowały się myśleniem „wallenrodycznym”, którego założeniami są: 1) teraz jestem bezsilny, 2) jak będę miał habilitację, to wszystkim... powiem, pokażę itd. W efekcie łatwiej dziś o freakshow wśród zasłużonych wyalienowańców niż o przykłady zaopiekowania się tym, co wspólne, choćby w podwspólnotach.

Dlatego to, czego studenty nie robią na uniwersytetach w Polsce (z ironiczną naiwnością) bierzemy za radykalną politykę wyjścia. Wyjścia z zajęć (ang. occupations) do pracy, do domu, z otwartą opcją emigracji. Odmowę lojalności, będącą efektem jakiegoś jednak rozpoznania interesów. Odmowę wzięcia odpowiedzialności za coś, co i tak należy tylko do panów profesorów. Jak dotąd studenty nie dały się zaciągnąć do obrony uniwersytetu panów profesorów przed złymi reformami.

 

Polaryzacja dyskursu

Głos zadający „Trzy pytania o wolny i otwarty uniwersytet” rozgrzesza ewentualny ruch studencki z ewentualnego konserwatyzmu, czyli obrony realnie istniejącego uniwersytetu. Za przejaw konserwatyzmu uznany zostałby zmasowany atak na rządową reformę. Z kolei zorganizowane domaganie się od uczelni czegokolwiek więcej niż dyplom, przyjęte zostałoby jako sojusz z rządem przeciwko ideałom Akademii. Przestrzeń ani-ani nie istnieje i jest to problem w całej Europie, mimo że hasłami Międzynarodowego Ruchu Studenckiego (ISM) oraz EduFactory jest transformacja uniwersytetu.

Udany ruch studencki czy szerzej: uniwersytecki może okazać się – paradoksalnie – spełnieniem marzeń rządu i administratorów o umiędzynarodowieniu uniwersytetów, wymianie myśli, prowadzeniu badań za własne pieniądze i niezwykle intensywnej produkcji czytanych i cytowanych tekstów (patrz: choćby ta dyskusja). Nie wspominając o impulsach dla gospodarki. Ruchy społeczne weryfikują stare teorie społeczne i wprowadzają nowe. Koszty powstawania takiej nowej wiedzy są jednak wysokie i ktoś je zawsze ponosi. Gdzie się obronisz studentko? Kto będzie w twojej komisji doktorantko? Alma Mater przywoła do porządku. Hierarchia wychowuje.

 

Ruch a protest

Ruch to nie tylko protest, choć po protestach dowiadujemy się zwykle, że coś w ogóle wśród ludzi się dzieje. Studia są masowe i przypadkowe, a my byśmy chcieli, żeby rodziła się tam kontrkultura. Czy studenty wiedzą coś, czego nie wiemy i dlatego mają się zorganizować i na końcu wypluć nową teorię społeczną? Czy – po prostu – studenty wiedząc to, co my wiemy, powinni się zorganizować i dać naszym argumentom liczbę – czyli protestować? Nie można jednak wykluczyć, że obecny (bez)ruch jest najbardziej lewicowym ruchem na jaki zasługuje uniwersytet panów profesorów. Lewicowym w tym sensie, że opierającym się na wyobraźni (prawicowe opierają się na sile). A nasze wyobraźnie – napędzane relacjami z innych krajów – podnoszą pytania, jakby to być mogło i jak powinno. Nawet gdybyśmy jako w miarę zorganizowane doktoranty znali odpowiedź na pytanie, jaka edukacja zamiast realnego uniwersytetu panów profesorów, to nikt nie liczyłby się z nami. Z naszych skromnych gdańskich doświadczeń wynika, że nikt, kto nie grozi zniszczeniem, nie zostaje wzięty pod uwagę w kalkulacjach ludzi rozsądnych. I nie zmieniają tego życzliwe propozycje kooptacji dla tych, co krytykując, zakumulują kupę kapitału społecznego.

 

Rażone na co dzień poczucie godności

Mimo wszystkich wspomnianych ograniczeń, nie jest to powód, by pójść za głosem „Na marginesie sporu o aktywizację studentów” i wycofać się z uczeniem się i edukacją na z góry ustalone pozycje w kierunku ruchów „pracowniczych, lokatorskich, gdzie życie stawia konkretne problemy”. Myślenie o wychodzeniu poza i pozostawanie w miejscu wydaje się charakterystyczne dla znoszenia życia w obecnych czasach. Uniwersytet stał się dla studentów kolejnym miejscem do przejścia, miejscem, które trzeba przez określony czas znosić. System studiowania 3+2 ułatwia odmówienie sobie prawa do realizacji przyszłości tam, gdzie właśnie przebywamy. Myśląc o przyszłości, widzimy siebie w coraz to innych miejscach. Próba egzekwowania szacunku do siebie na uniwersytecie byłaby skandalem demokracji. I szybko ujawniłaby konflikt pomiędzy studentami, doktorantami, nauczycielami akademickimi, badaczami a bizantyńską administracją naszych realnych uniwersytetów. Administracją, która – na przekór kryzysom, niby-korporacyjnym wzorom reform i hasłom o efektywności – rośnie, obrasta w menadżerów, którzy manifestują swoją coraz większą władzę forsując oszczędności na działalności podstawowej uniwersytetów, a już szczególnie na kształceniu. Dlaczego niby na zajęciach (ang. occupations) robi się coraz tłoczniej? I dlaczego tak wielu ludzi, próbując coś w Akademii robić, czuje się jak śmiecie?

 

Intensywność życia a brak czasu

Uczelnie zatraciły wrażenie spontaniczności toczącego się w nich życia. Prawdziwe życie dzieje się na zewnątrz – nie tylko według studentów. Nasze życie dzieje się jednak tylko w miejscach, w których właśnie jesteśmy. Na to, by stało się bardziej intensywne studenty rzekomo nie mają czasu. Czasu jest jednak zawsze tyle samo. To, że go na coś nie mamy (lub twierdzimy, że nie mamy) bywa formą oporu, nie zawsze zaś cechą rzeczywistości. Kiedy my wprawialiśmy się w ruch też nie mieliśmy na to czasu. Intensywność życia w ruchu powodowała jednak, że przeszkody na drodze stawały się nieistotne i błahe, a koncentracja na wykonywaniu zadań i pogłębianiu wiedzy nieosiągalna w normalnych warunkach życia codziennego. Chodzi o taką intensywność, która staje się niemożliwa do opanowania, a jednocześnie staje się zagrożeniem dla dotychczasowych instytucji. Tylko wtedy studenty czy jakakolwiek grupa zostanie uznana, ktoś weźmie ich głos pod uwagę, powstanie gotowość do wzięcia pod uwagę ich interesów, ich podmiotowości. Kto wie, może nawet pomysłów?

Jeżeli spojrzymy na problem organizowania happeningów i akcji bezpośrednich z perspektywy tworzenia intensywności, to może uda się wyjść poza opozycję: małe czy duże demonstracje organizować. Interesujące jest robienie w przestrzeni publicznej rzeczy, którym trudno jest potem przypisać szyld czy autorstwo. Nieoczekiwane pojawienia się plakatu, transparentu czy blokady wydaje się wnosić więcej do tworzenia atmosfery intensywności niż “wystawianie się” na forumowy odstrzał po relacjach w mediach. Działanie z ukrycia pozwala mediom skoncentrować się na sprawie, a nie na osobnikach działających. Z kolei demonstracje przyciągają ludzi, którzy nigdy nic wcześniej nie robili, nikogo nie znają, a włączyć by się chcieli. I na takich ludzi trzeba mieć pomysł pokazując się publicznie.

 

Strajk i Struktury

Uniwersytety są w zasadzie pełne studenckich organizacji (kół naukowych, zorganizowanych grup różnego rodzaju), nie trzeba nadawać ludziom nowej tożsamości grupowej (członek tego i owego), wystarczy połączyć te grupy we wspólnym działaniu w zakresach te grupy interesujących. Ruchy mają swoje cykle życia, studenckie mają te cykle wyjątkowo krótkie i po każdym „zrywie” ludzie odpływają do jakichkolwiek bliskich organizacji i (tylko) tu pojawia się problem struktur – czy chcemy by odpływali do lepiej zorganizowanych sojuszników ruchu czy budowali wokół ideałów wyniesionych w trakcie kolektywnych działań i w ramach przez siebie tworzonych instytucji.

Głos „Ruch się buduje, a nie wymyśla” podnosi, że struktura potrzebna jest do wywołania strajku. Problem w tym, że nawet gdybyśmy mogli wywołać legalny strajk, to i tak w formie jaką przewiduje ustawa – wstrzymanie się od uczestnictwa w zajęciach – byłby on niewystarczający. Bierny strajk, nawet okupacyjny – który my w Gdańsku też sobie fetyszyzujemy – był metodą groźną w innej rzeczywistości. W czasach, gdy na studia szły regularnie kolejne roczniki, wstrzymanie pracy - a co za tym idzie, zaliczeń roku i przyznania dyplomów – blokowało cały system. Gdy na uczelnie wejść nie mogły kolejne roczniki absolwentów szkół średnich było to uderzenie w sens szkoły. Klasyczny strajk nie jest dzisiaj wystarczająco groźny, nie jest groźbą „wzajemnego zniszczenia” studentów i systemu kształcenia.

 

Ruchu się nie wymyśla – ruch się wymyśla!

Nie bardzo wiadomo, jakie warunki muszą być spełnione, by powstało coś tak enigmatycznego, jak ruch. Nie bardzo wiadomo, co to jest ruch, bo ruch sam się wymyśla. O ile wiadomo, co trzeba zrobić, żeby przeprowadzić udane zebranie, po którym każdy wyjdzie zainspirowany i wiedzący co ma do zrobienia, o tyle nie wiadomo, jaki będzie tego skumulowany efekt. I co, po czasie, nazwiemy ruchem uniwersyteckim.

Nigdy nie było ruchu, który wskrzeszamy. Nie ma go już nawet tam, skąd jeszcze nadchodzą informacje o tym, jak działa. Wiedza o tym jak działać, jak się organizować wymaga reprodukcji, a dawne studenty wyniosły ją ze sobą po skończeniu studiów. Nie ma jej dzisiaj. Nie ma więc co „lipdubować” roku 1968, Solidarności lub doświadczeń autonomii z lat pomiędzy nimi. Te doświadczenia są nieadekwatne, demotywujące. Szkodliwe scenariusze dla ruchu uniwersyteckiego – wymarzone na podstawie tych historycznych, muszą zostać przekroczone.

 

Nasi przyjaciele „darwiniści”

Głos „Na kolanach, ale do przodu” intrygująco pyta o nieobecność przyrodników w tej naszej dyskusji. Naszych przyjaciół doktorantów na rzeczonych kierunkach w naszym środowisku pieszczotliwie nazywamy „darwinistami”. Nie tylko dlatego, że są nam oni oparciem, gdy nasze dziedziny są kolonizowane przez religijny fundamentalizm. Również dlatego, że nazbyt często uważają oni siebie i swoją pozycję doktorantów na uniwersytecie za ukoronowanie procesu, w którym są zwycięzcami – elitą, której to i owo już nie przystoi. Głos darwinistów nie ujawnia się więc w oczekiwany przez humanistów sposób. Podczas gdy my w swojej masie walczymy o możliwość uczenia studentów i o jakiekolwiek stypendiumy, oni są niezastępowalni w prowadzeniu licznych zajęć w laboratoriach i na każdą niesubordynację uniwersytetu panów profesorów gotowi są zareagować klasycznym przerwaniem pracy. Oczywiście zaznaczyć trzeba, że dotyczy to tylko „wyrobników” czyli tych, którzy muszą przez cały dzień prowadzić badania i dydaktykę za 1000–1500 zło. Ci z darwnistów, których szefowie współpracują z przemysłem i zlecają doktorantom płatne zadania, są w innej sytuacji. Generalnie jednak, w przeciwieństwie do naszych darwinistów, my musimy udowadniać jak bardzo jesteśmy niebezpieczni, gdy nie dostajemy stypendiów ani studentów do uczenia. Doktoranckimi “zajęciami” bywają praktyki zawodowe (nieuznawane za pracę) ze studentami zaocznymi – wtedy uczyć można by czegokolwiek i jakkolwiek radykalnie, bo za drogie dla uniwersytetu staje się wysyłanie zatrudnionych pracowników do pracy w weekendy, gdy trzeba im płacić za nadgodziny.

 

Alma Mater się... komercjalizuje

Doktoranty pojawiły się, by zastąpić asystentów. Doktoranty są dorosłymi dziećmi Procesu Bolońskiego. Nasza ilość wynika z tego, że produkuje się nas nie tylko, by reprodukować Akademię, lecz byśmy zasilili rynek – wsparli montownie i małe przedsiębiorstwa i wszystko to, co nazywa się w Polsce gospodarką. Motywacja samych uniwersytetów do przyjmowania kolejnych doktorantów jest obecnie w zasadzie tylko i wyłącznie finansowa – im nas więcej, tym dla finansów lepiej. Byleśmy tylko nie próbowali się bronić – tylko wtedy doktoranty są znaczącym kosztem.

Różnica między uczelniami prywatnymi a publicznymi jest już jedynie czysto formalna. Oba typy kształcą za pieniądze. W przypadku uczelni publicznych, które są zadłużone i z założenia/ustawowo niedofinansowane, możemy jednoznacznie stwierdzić, że kształcą dla pieniędzy. Poszukują zysku, bo spłacają zobowiązania wobec instytucji finansowych. Formę organizacyjną uczelni dostosuje się z czasem – wiemy, jak to działa, patrząc na szpitale.

Komercjalizacja to słowo-wróg w naukach społecznych, mamy wbudowaną potrzebę wypuszczania myśli na wolnych licencjach. Warto jednak pamiętać, że ostrze komercjalizacji skierowane jest przeciwko naszym przyjaciołom „darwinistom”. Nasi przyjaciele akceptowali pewne niedogodności swego statusu (doktoranta), ponieważ często liczyli na to, że w toku badań odkryją coś, co będą mogli opatentować i z patentem zbiec i zarabiać. Te możliwości indywidualnej emancypacji zostaną wkrótce zamknięte.

Realny uniwersytet czeka też w najbliższym czasie jeszcze mniej uczenia, a jednocześnie jeszcze więcej wydawanych certyfikatów i dyplomów. I to w ilościach jakich nie sposób sobie dzisiaj nawet wyobrazić. Europejskie i Krajowe Ramy Kwalifikacji (KRK) umożliwią każdej i każdemu zweryfikowanie kwalifikacji zdobytych poza edukacją formalną. Nadchodzi wielki dyplomowy boom, uczelniane centra certyfikacji – za odpowiednią opłatą – oceniać będą, czego nauczyło nas życie. Jak więc ocenione zostałyby kwalifikacje zdobyte w studenckim ruchu protestu? Działania na rzecz społeczności lokalnej też będą wy-/o-cenione, bo stanowią trzeci filar KRK. Jak (bez)ruch będzie kształtował się w takich warunkach?

 

Ku... czemu?!

Głos „Na marginesie sporu o aktywizację studentów” kieruje naszą uwagę w stronę ruchów lokatorskich. We Włoszech ruch studencki jest ruchem pracowniczym! Czemu? Może czas na stwierdzenie oczywistości: bezrobotne absolwenty są bezrobotnymi pracownikami, a skoro pracujący równocześnie studiują, to są kształcącymi się pracownikami. Samo studiowanie jest pracą, tyle że przyzwyczajeni do utożsamiania pracy z wyzyskiem – jak wskazuje głos „Co to jest edukacja? Czyli: dlaczego każdy chce być doktorantem” – mylimy jedno z drugim, przez co studiowanie wygląda jak ucieczka od pracy. A tym nie jest. Jest ucieczką od wyzysku.

Organizowanie się, uzwiązkowianie już na etapie szkoły wyższej, zmienia wąską perspektywę w jakiej utknęliśmy w (bez)ruchu, pozwala oderwać się od przegranej bitwy o reformę szkolnictwa wyższego i nauki. My w Gdańsku mamy ciągoty związkowe, choć studenty (nie tylko) w UK są swoimi związkami rozczarowani, ich konformizmem i ugodowością. My wypełniamy sobą rady, czyli – niegdyś mityczne, rewolucyjne, uczące robotników odpowiedzialności za całość – sowiety. Lecz same w sobie są one dla nas niewystarczające. Wydaje nam się, że kluczowe jest po prostu zajęcie organizacji studenckich i doktoranckich, a następnie otwarcie ich na problemy nie tylko aktualnych mieszkańców Akademii. Pracowniki tymczasowe, pracowniki bezrobotne oraz dzieci i rodzice tych potencjalnych dzieci są naszą możliwą przyszłością. Jakość naszego życia zależy od jakości życia najsłabszych jego wariantów.

Budujemy tę cholerną drogę, idąc!

Jakakolwiek zorganizowana grupa doktorantów Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego

 

• • •

Bibliografia:

•    „(Bez)ruch studencki” Dostępny na: http://www.ha.art.pl/prezentacje/39-edufactory/1651-pawel-pieniazek-bezruch-studencki.html
•    „Nauka to nie biznes” Dostępny na: http://www.zieloni2004.pl/art-4101.htm
•    „Jak odbić się od dna?” Dostępny na: http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/PieniazekSzadkowskiJakodbicsieoddna/menuid-1.html
•    „Uniwersytet tańczy na lodzie” Dostępny na: http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/CieplakUniwersytettanczynalodzie/menuid-197.html
•    „Ruch się buduje, a nie wymyśla” Dostępny na: http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/KobylinskiLapskiRuchsiebudujeaniewymysla/menuid-1.html
•    „Niezgoda buduje” Dostępny na: http://www.mimoszkolnie.pl/2011/04/agnieszka-dziemianowicz-bak-niezgoda-buduje/
•    „O kryzysie uniwersytetu – cd.” Dostępny na: http://nowe-peryferie.pl/index.php/2011/04/o-kryzysie-uniwersytetu-%E2%80%93-cd/
•    „Na marginesie sporu o aktywizację studentów” Dostępny na: http://cia.bzzz.net/na_marginesie_sporu_o_aktywizacje_studentow
•    „Reakcyjne reakcje - kilka dalszych uwag o ruchu studenckim w Polsce” Dostępny na: http://www.ha.art.pl/prezentacje/39-edufactory/1717-oskar-szwabowski-reakcyjne-reakcje-kilka-dalszych-uwag-o-ruchu-studenckim-w-polsce.html
•    „Na kolanach ale do przodu” Dostępny na: http://fronesis.blox.pl/html
•    „Wyobraźmy sobie dostępną edukację” Dostępny na: http://nowe-peryferie.pl/index.php/2011/04/wyobrazmy-sobie-dostepna-edukacje/
•    „Nowe Otwarcie Uniwersytetu, czyli co zrobić z wygraną?” Dostępny na: http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/SzoluchaNoweOtwarcieUniwersytetuczylicozrobiczwygrana/menuid-1.html
•    „Trzy pytania o wolny i otwarty uniwersytet” Dostępny na: http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/OstolskiTrzypytaniaowolnyiotwartyuniwersytet/menuid-1.html
•    „Przeciw poetyce „przywileju” Dostępny na: http://nowe-peryferie.pl/index.php/2011/04/przeciw-poetyce-%E2%80%9Eprzywileju%E2%80%9D/
•    „Poetyka rewolucyjna kontra grafomania. Dalszy ciąg dyskusji o ruchu studenckim”. Dostępny na: http://cia.bzzz.net/poetyka_rewolucyjna_kontra_grafomania_dalszy_ciag_dyskusji_o_ruchu_studenckim
•    „Uniwersytet Kapitalizmu”. Dostępny na: http://cia.bzzz.net/uniwersytet_kapitalizmu
•    „Co to jest edukacja? Czyli: dlaczego każdy chce być doktorantem” Dostępny na: http://ha.art.pl/prezentacje/39-edufactory/1745-agata-czarnacka-co-to-jest-edukacja-czyli-dlaczego-kazdy-chce-byc-doktorantem.html
•    „Śmierć i humanistyka, czyli przyczynek do okupacji uniwersytetu” Dostępny na: http://ha.art.pl/prezentacje/39-edufactory/1747-magda-nawisielska-smierc-i-humanistyka-czyli-przyczynek-do-okupacji-uniwersytetu.html
•    „W sprawie autonomii uniwersytetu: o polityczności życia studenckiego” Dostępny na: http://ha.art.pl/prezentacje/39-edufactory/1754-mikolaj-ratajczak-w-sprawie-autonomii-uniwersytetu-o-politycznosci-zycia-studenckiego.html

• • •

Edufactory – spis tekstów

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information