Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 1.
Nie wolno pić tak wcześnie. Pić trzeba, żeby ręce się nie trzęsły.
Królu wypadł z marketu Europa, okutany po białka oczu, tylko dłoń, w której trzymał strzelca, była goła. Tak źle i tak nie dobrze, myślał, niby wyszedł tylko po jajka i boczek, a tu taki szajs. Z ust poszedł mu obłok pary, ni chuja marzec i gówno prawda, że klimat się ociepla.
Saska Kępa nie pachniała wiosną ani niczym innym, Królu deptał bezwonne psie gówna, stwardniałe od mrozu. Spod biednego śniegu wyzierała martwa trawa. Że też ci się chciało, kochanie, tak spieszyć. Ludzie spali jak Międzynarodowa długa i szeroka, gdzieś daleko tam, że aż boli patrzeć, śmigały sobie tramwaje. I Mądry Macio też nie spał, tylko tkwił w załomie.
– Chodź no tu – Mądry Macio dostrzegł strzelca.
– Spieprzaj, Maciu.
– E, daj spokój – Mądry Macio machnął łapą. Mógłby śmigać kajakiem bez wiosła – mam kwasa.
Na dowód rozchylił prochowiec.
– A to inna rozmowa – Królu zawrócił. To nawet był ciepły kąt dla dwóch, starego i młodego. Nie wiało. Mądry Macio przypominał świętego Mikołaja wyrzuconego z Laponii za pijaństwo. Wiedział, że tacy jak on sprawiają wrażenie gości zupełnie pozbawionych wieku. Miał może czterdzieści parę, może siedemdziesiąt. Zawsze powtarzał: mam pięćdziesiąt trzy lata, ileś miesięcy, ileś tam dni.
– Co cię tak wywiało? – Mądry Macio doił swoją flaszkę i nie interesował się strzelcem. Zasyczała puszka. Królu napił się i jak zawsze w takich chwilach ciut otrzeźwiał.
– Nie mogę spać, jak popiję. Budzę się przed świtem.
– I co wtedy robisz, panie kolego? – chciał wiedzieć Mądry Macio. – Oglądasz pornole? Czytasz? Film jakiś? Masz dziewczynę, do niej się, kochaniutki, przytul. – Ocenił go długim spojrzeniem. – Nie, nie masz. A skąd.
– Wal się – oparł Królu bez cienia złości. Mądry Macio po prostu taki był.
Przed nimi ciągnęły się dwa rzędy brudnopomarańczowych bloków, przedzielone dziwacznym połączeniem parkingu i trawnika: zdaniem niektórych samochody parkowały na psach sprasowanych w asfalt. Dalej, za blokami znajdowały się tory, a tramwaje, które po nich mknęły, były tak samo przerażające jak parę minut wcześniej. Za torami był park Skaryszewski.
– Nie złość się – zachrypiał Mądry Macio. Z kieszeni wygrzebał pół fajka, obracał w palcach – jesteś chłopak jak malowanie, ale ludzie teraz w ogóle się nie pierdolą.
– Skąd ty, Maciuś, możesz wiedzieć takie rzeczy?
– Masz może lufkę?
Królu musiał odstawić strzelca, żeby poszukać, a gdy się schylił, zakręciło mu się w głowie. Lufka była w kieszeni na nogawce, ledwo widocznej. Mądry Macio podziękował skinieniem głowy, wsadził pół papierosa w szkło i się zaciągnął.
– A wiem, bo kręcę się tutaj od rana do nocy. Ja tu całe życie siedzę, a mam pięćdziesiąt trzy lata, sześć miesięcy i siedemnaście dni. Pamiętam jak wczoraj, mój złoty, co się działo, jak miałem twoje lata, możemy teraz zawędrować do parku i pokażę ci każdego krzaka, każdą ławkę, na której obracałem panny, gwarantuję, każda to ławka i każdy krzak. Pukałem też bramach, o tej, tej – wskazywał aż mu się znudziło – kurwa mać, w każdej jednej jak okiem sięgnąć.
– Jest zima, człowieku – Królu zdążył pożałować, że się przyłączył.
– Jebałem niejedną, aż lód pod butami trzaskał. A pora roku nic nie zmieni, widzę w lecie, co się dzieje. Tylko z psami wychodzą. Fagas z wielkim, lala z małym, a daleko że hej. Nawet za ręce się nie chwycą. Szkoda, Królu, życia na takie pitolenie – wydmuchał resztki tytoniu. Chciał oddać lufkę.
– Zatrzymaj sobie – powiedział Królu.
Coś na torach wywołało poruszenie. Tramwaj gwałtownie zahamował przed przystankiem i mało nie wypadł. Przed maską szamotał się jakiś facet. Ledwo go widzieli. Chyba wymachiwał rękami i próbował zwiewać.
– Widzisz, Maciu, świat się zmienił. Miałeś kanciapę z ciotką na pół, my mamy domy, własne pokoje i samochody.
A Mądry Macio wyszczerzył się na to.
– Gówno tam, macie narkotyki.
Królu tylko wzruszył ramionami. Pił strzelca i czekał tylko, żeby zgnieść pustą puszkę i zawinąć się pod koc. Gapił się przed siebie.
– Ja wiem, że to wszystko ciekawsze – trajkotał Mądry Macio – narkotyki, komputery, telewizje i listy przebojów. Ja pieprzyłem się jak królik, bo nic innego do roboty nie było. Wiem, że ciekawsze rzeczy są – powtórzył – ale jak się budzisz o tej piątej, to kobiety ci nic nie zastąpi.
Zmęczenie, które owładnęło Królem zrobiło się nieznośne. Chciał odpowiedzieć, że ładnie, pięknie, ale o piątej rano kobiety zbudzić nie sposób. Nie zdążył. Mądry Macio szarpnął go za rękaw i to tak, że o mało strzelec się nie wychlapał.
– Ty, popatrz, co za gość!
W ich stronę pędził facet, najpewniej ten sam, co omal nie wpadł pod tramwaj. Sadził ogromne susy, a za nim, jak dziurawy płaszcz, łopotały potargane szmaty. Gołe kolana, stopy. Ramiona rozrzucił najszerzej jak się dało.
– Przepacjent – zgodził się Królu – przecież, no, tak się w ogóle nie da lecieć!
Najpierw dostrzegł, że mężczyzna ma na sobie tylko kawał ścierki, odsłaniającej brzuch i to co pod brzuchem. Zaraz potem połapał się – i strzelec wypadł z dłoni od tego połapania – że mężczyzna gna prosto na nich. Mądry Macio giął się w załomie. Facet zdawał się gnać coraz szybciej, zatrzepotał palcami i szyby, całe ich rzędy wystrzeliły z okien, zasypując Międzynarodową odłamkami szkła. w oknach pojawiły się zdumione, rozespane głowy, Królu stał jakby wrósł w ziemię, a mężczyzna, dziki i siny leciał prosto na niego. Szyby pękały równo z jego krokiem.
Królu zrozumiał, że jeśli nawet ruszy, tamten dopadnie go w oka mgnieniu. Chciał wtulić się w róg załomu, tam drżał już Mądry Macio, więc w niego się wtulił.
Mężczyzna nie zwalniał. Poskręcany z mięśni. Rozkrwawił sobie stopy. Zaraz ich dopadnie. Oddech, albo dwa.
Królu skulił się na ziemi. Widział twarz tamtego. Nagle uwierzył we wszystkich świętych: Boże, proszę, niech to nie będzie ostatnie, co zobaczę w życiu. Nie ten pysk.
Zacisnął powieki, gdy obcy znajdował się niemal na wyciągnięcie ręki. Zaraz potem, prasnęło.
To Mądry Macio postawił Króla na nogi, potrząsnął, zmuszając do otworzenia oczu. Zaraz musiał go podtrzymać. Już dobrze, powtarzał tak długo, aż Królu uwierzył. Ludzie zbiegali z pięter, wybiegali przed bloki. Królu już wiedział, co się stało.
Obcy mężczyzna, wariat, to pewne, nie zwolnił ani o jotę, prasnął w ścianę i leżał teraz z pękniętą czaszką, twarzą do ziemi. Królowi nic nie przyszło do głowy. Nawet: o ja pierdolę. Mądry Macio schylił się i przewrócił trupa na plecy.
– Zostaw – jęknął Królu.
Mądry Macio szarpnął go za rękaw.
– Nie bądź głupi – rzekł głosem niepodobnym do siebie – Patrz tutaj. Widziałeś kiedyś coś takiego?
• • •
Warszawiacy - spis odcinków
• • •
Łukasz Orbitowski - (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.
Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".
Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".
Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.