Jan Gondowicz - Paradoks o autorze [fragment]

Wyspa piratów

„Czar książki polega na jej dwoistej naturze – pisałem przed laty. – Pozostając przedmiotem, może być jedno­cześnie czymś całkiem innym. To sprawa tak dziwna, jak gdyby wyspę z Morza Ka­raibskiego wraz z oceanem, palmami, pira­tami i ukrytym skarbem dawało się skła­dać, chować i znów wyjmować z kieszeni.

Przy tym książka z jednego stanu w drugi przechodzi z równą łatwością jak Witkacy, odgrywający swą ulubioną pantomimę pt. »Walka pokojówki ze zbirem wyważającym drzwi«”.

 

Przylądek magii

Czemu za przykład tej magii wybrałem bez wahania Wyspę skarbów? Do dziś nie wiem i właśnie staram się dowiedzieć. Parę lat temu odkryłem jednak, że nie pierwszy zadaję to pytanie. Mianowicie przyjaciel, historyk sztuki z Tybingi, obdarzył mnie jednotomowym, grubym jak noga wydaniem pism Schwoba. Marcel Schwob, mistrz Borgesa, uwielbiał podejrzanych sofistów, średniowieczne zamtuzy (odgrzebał przy okazji Villona), alchemików, markietanki, histrionów i piratów. Z Robertem Louisem Stevensonem był w korespondencji i popłynął jego śladem na Samoa, co zresztą, jako gruźlik, omal przypłacił życiem. I wciąż o nim pisał. Wyspę skarbów – wspomina – kupił w dworcowym kiosku i jął pochłaniać w pociągu. „Okna wagonu zabarwiał prowansalski świt, gdy ocknąłem się ze snu tej książki, jak Kuba Hawkins, na skrzek papugi: »Talary! Talary!«. Przed oczyma miałem Jana Silvera o twarzy wielkiej jak szynka – oko jego wydawało się w olbrzymiej twarzy jakby główka od szpilki, ale połyskiwało niby okruch szkła. Widziałem sine oblicze Flinta, rzężącego, spitego rumem w Savannah, w upalny dzień przy otwartym oknie; okrągły skrawek papieru, wycięty z Biblii, uczerniony węglem, na dłoni Długiego Jana; żółtą jak wosk cerę człowieka, któremu brakło dwu palców; płowy kosmyk, rozwiany morską bryzą na czaszce Allardyce’a. Słyszałem dwa sapnięcia Silvera, wrażającego nóż w pierś pierwszej ofiary, i wibrujący śpiew ostrza, którym Izrael Hands przygwoździł do masztu ramię małego Kuby, i brzęk łańcuchów wisielców w Doku Stracenia, i wątły, wysoki, drżący, bezcielesny a słodki głos, niosący się wśród drzew wyspy, by zawodzić żałośnie: »Darby M’Graw! Darby M’Graw!«.”

Cóż można tu dodać? Zapamiętałem to samo. Może jeszcze tatuaż „Billy Bones dla fantazji”, stuk laski ślepego Pew po zamarzniętym gościńcu i – oczywista – „długą mosiężną śmigownicę”. Byłem w niej zakochany. I parę powiedzeń, które się nader staremu Józefowi Birkenmajerowi udały. Zawodowe porzekadło, z jakim doktor Livesey puszcza krew apoplektycznemu piratowi: „Zobaczymy, jaki ma kolor twoja juszka”, lub rozmówkę dziedzica Trelawneya z kapitanem Smollettem na temat Silvera: „To bardzo osobliwy człowiek. – Wyglądałby osobliwiej na jakiej linie masztowej”. Te widome oznaki talentu pozwalają darować tłumaczowi kompletne lekceważenie terminologii morskiej i obce oryginałowi wielomówstwo.

Urocza Anne Fadiman, autorka Ex libris, książki o sztuce obcowania z książkami, też padła ofiarą magii Wyspy skarbów, doszedłszy pewnej nocy przy którejś z lektur do miejsca, gdzie maroon Ben Gunn zwierza się młodemu Hawkinsowi z nieprzepartej oskomy na ser – zwłaszcza zapiekany. Powtórzywszy kilkakroć mantrę: „toasted – mostly, toasted – mostly”, eseistka krokiem lunatycznym podążyła do kuchni i rzuciła na patelnię gomółkę cheddara, by po chwili wchłonąć go z łapczywością troglodyty. Nie sposób oprzeć się podejrzeniu, że gdyby przebrnęła przez ser, przy takim natężeniu sugestii w dziesięć rozdziałów później znalazłaby skarb w ogródku.

 

Zatoka niedopowiedzeń

Sam czytałem Wyspę pod koniec lat 50., w edycji z 1953 roku. Komu przyszło do głowy wznowić w apogeum stalinizmu, w reżimowych „Iskrach”, tak niewłaściwą książkę? Były wciąż, widać, osoby nieodpowiedzialne, o ile nie jawni szkodnicy. Nawet w parę lat później historia ta zawróciła mi w głowie. Miałem już wówczas sposobność odkryć, a wszyscy wokół zdawali się dzielić ów pogląd, że cały świat wygląda mniej więcej tak, jak – z całym szacunkiem – dworzec w Kutnie. Zmierzwione zielenią pirackie wyspy, nadziane kuframi złota, skutecznie mąciły ten obraz. Uznałem więc, że takie rzeczy istnieją naprawdę tylko pod powiekami, i – niech to już będzie raz powiedziane – pokochałem literaturę.

Na ostatniej stronie książki Stanisława Helsztyńskiego Od Szekspira do Joyce’a z roku 1939 widnieje wypisana ręką antykwariusza cena: „30 złotych” i data: „luty 1974”, kiedy to ją kupiłem. I oto ledwie minęło trzydzieści lat, a już się przyda! Helsztyński bowiem barwnie opowiada, jak powstała Wyspa skarbów. A powstała mianowicie na życzenie wybranki Stevensona, o dziesięć lat odeń starszej Kalifornijki Fanny Osbourne (która bodajże nigdy nie uzyskała rozwodu) i jej syna, a z czasem współpracownika pisarza, Lloyda. „Dla niego to napisana i dedykowana została Wyspa skarbów w zimie 1881/82. W górach Szkocji, w Pitlochry, później w Braemar, niedaleko królewskiej siedziby Balmoral, podczas strasznych mgieł, ulewy i wichrów huczących po nocy, na żądanie znudzonego chłopca, by ojczym napisał »coś naprawdę ciekawego«. [...] Każdego wieczora, gdy rodzina i goście zebrali się u ogniska, u łoża chorego, czytał im o Jimie Hawkinsie, oberży na wybrzeżu bristolskim, wyprawie squire’a Trelawneya i dr Liveseya, strasznych przejściach na wyspie i powrocie ze skarbami. Tylko ten, kto miłosną swą wyprawę, eskapadę amerykańską, odbył na nędznym emigranckim okręcie, mógł w swe opisy morskie włożyć tyle duszy; wicher huczący podczas lektury za oknami wstrząsał nerwami słuchających, jaką jednakże był podnietą autorowi, jakie poddawał mu okrucieństwa i sytuacje grozy! Śmierć starego pirata w oberży, znaki tajemne, jeźdźcy w nocy księżycowej i stukot kulawego Long Silvera – to wszystko poczęło się z tych przeraźliwych nocy w górach szkockich i z chęci nasycenia wyobraźni chłopięcej dreszczami przerażenia...”

Krótko mówiąc, Wyspa wylęgła się z tradycji powieści gotyckiej, w czym tkwi po części jej magia. Zabawne było odkrywać z czasem, jak autor lepi ją z innych książek. Bo straszny ślepy Pew, na przykład, przybył wprost z Dickensa, mapa – ze Złotego żuka Poego, zdziczały w samotności Ben Gunn – z Tajemniczej wyspy Verne’a, a konający na delirium Flint – „Czarnobrody” Edward Teach z pirackich kronik Johna Esquemelinga – żegna się z życiem w stylu Falstaffa. Łatwo dostrzec, że Stevenson mało co wiedział o przyrodzie Antyli: by się przekonać, dość otworzyć o pół wieku późniejszy Orkan na Jamajce Richarda Hughesa. Wiele do życzenia pozostawia też jego znajomość dziejów piractwa: stąd może wszystko jest tu aż tak skromne: oberża na uboczu, szkuner (nawet nie bryg) z jedną armatką, prowincjusze na morzu, demonstracyjny brak historycznego kontekstu. Wyspa skarbów to książka magiczna raczej wbrew niż dzięki swej treści.

• • •

Więcej o książce Paradoks o autorze Jana Gondowicza w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Paradoks o autorze w naszej księgarni internetowej

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information