Piotr Szulkin - Per procura - zastępstwo [fragment książki "Epikryza"]

Pasztetowa... Jak można zapomnieć o pasztetowej!? Ten wspaniały mlaskający dźwięk, gdy wyciskało się ją z białego flaka pokrytego delikatnym rysunkiem oplatujących go żyłek...

A właściwie to z jakiego zwierzęcia był ten flak? Bo chyba nie z człowieka...? Co ja mówię, z człowieka! Idiotka jestem. Pewnie, że nie z człowieka. Skąd w człowieku miałby się wziąć taki gruby, biały flak? Dlaczego nie uczą o tym w książkach? Jakich bzdur żeśmy musieli się uczyć w tamtym ustroju. Na przykład: struktura benzopiryny! Rysowanie struktury benzopireny – to mi wychodziło. Wystarczyło bym zamknęła oczy i nachodził mnie obraz mego teścia, gdy go chowano. A raczej jego krawata. Do trumny założyli mu krawat tak mocno zaciśnięty, że pomyślałam sobie, że może mu poluzować przed zamknięciem wieka. Ale teściowa spojrzała na mnie tak jakoś... Może myślała, że ja się łaszę na ten krawat... Na tym krawacie były romby z wypustkami, tak nie przymierzając zupełnie, jak struktura benzopireny. Dlatego zapamiętałam.

Ale o tym, skąd był flak w pasztetowej, tego mnie nie uczono. Bo bym zapamiętała. Jestem tego pewna.

...Flak kroiło się na plasterki i układało na talerzach, po plasterku dla każdego. Tak, by było akuratnie. A potem, biorąc sztućce, nóż i widelec, za końce trzonków, należało wykroić zawartość ze skórki, ...czyli z flaka. Następnie rozsmarować to, co się wykroiło na opływającej roztopionym masłem, chrupiącej grzance z patelni. Potem odciąć kęs, unieść i włożyć go do ust przy pomocy widelca trzymanego za koniec.. Tak były dobre obyczaje, w rodzinach z tradycjami. Dalej, to już każdy wie... Każdy kto jadł prawdziwą pasztetową.

Kto teraz potrafiłby unieść z talerza fragment ukrojonej grzanki za pomocą widelca trzymanego za koniec trzonka po to by włożyć go do ust? A przecież bez tego pasztetowa nie miałaby sensu.

...

Pan sugeruje, że zbyt wiele zadęcia, jak na ordynarny kawałek kiszki? To jest pana opinia, mój panie! Kiszka, to też dar boży. Nawet pasztetowa. Kultura spożywania jest częścią tej samej kultury co Scarlatti lub Cellini, jest pierwszym krokiem do kultury w ogóle. I proszę głupio nie rechotać.

...Może pan nie rechocze, ale wygląda pan, jakby miał pan ochotę rechotać. Nie znoszę tego.

...Po posiłku starałam się, żeby na mnie przypadło zbieranie talerzy i odniesienie ich do kuchni. A wie pan dlaczego? ...Chce pan wiedzieć?

W kuchni, gdy nikt nie patrzył, szybko zbierałam z talerzy skórki po pasztetówce. Taki mój wynalazek, moja inwencja; guma do żucia domowym sposobem. Amerykańska, oryginalna to wtedy był luksus. Ale ci, których stać było na amerykańską, nie umieli spożywać posiłków używając jak należy sztućców ...i na odwrót? Sama nie pamiętam... Zresztą, jak jeść prawdziwą, amerykańską gumę do żucia przy pomocy sztućców?

No więc gdy uzbierałam pociętych resztek tego żyłkowanego, białego flaka to lekko go podsuszałam na słońcu, gdy było lato, albo na piecu w zimie. A potem, jeśli mnie naszła chętka by pożuć gumy, to sięgałam do szuflady wypełnionej moim wynalazkiem. Mój wynalazek był lepszy od amerykańskiej gumy, która po byle godzinie żucia stawała się coraz twardsza i twardsza oraz traciła cały smak. Podczas gdy mój wynalazek nigdy nie tracił na wyrazistości. Czasem puchł w miarę gryzienia, bywało, że się rozpuszczał lecz póki trwał, zawsze miał wibrujący, tajemniczy smak jakiegoś nieodgadnionego zwierzęcia o grubych kiszkach. Pan rozumie, ten ton dzikości w goryczce, która pozostaje, gdy się przełknie ślinę.

...

Szczęściarz... z pana. Jedząc niedzielny obiad z rodziną, wnuczkami, lub z jakąś inną dalszą rodziną będzie się pan chwalił, że jadł pan kolację z... artystką. Szczęściarz.

A ja co? Mam mówić, że jadłam kolację z takim panem, który użalił się nad powodzianami, czy nad czym tam się pan użalił i w nagrodę wygrał "kolację z aktorką"? "Z gwiazdą"!

...Że nie chodziło o powodzian? A cóż za różnica? Niepełnosprawni, dzieci, staruszkowie, fundusz pomocy dla osamotnionych dorosłych, uwolnić orkę, nie karmić niedźwiedzi w parkach narodowych... Czy pan nie widzi, że my wszyscy, wszyscy, jak jeden, łącznie z wielorybami wyrzuconymi na plaże jesteśmy nieszczęśliwi i pański datek dobroczynny niczego nie zmieni. Chyba że przerobimy niedźwiedzie i wieloryby na konserwy, którymi wykarmimy bezdomne psy, chyba że porzuconymi staruszkami zajmą się ich dzieci, chyba że dzieci zaczną przychodzić na niedzielne obiady...

...Pan ma wnuczków? To im pan opowie, jak to dokarmiając bezdomne wieloryby zyskał pan okazję dokarmić artystkę, oczywiście jeżeli pana wnusie przyjdą zobaczyć kiedyś pana, jako przystawkę do świątecznego obiadu.

Wnuczkowie do nikogo nie przychodzą. Może ich tego uczą w przedszkolach? ...Może za mało lizaków im pan kupował, gdy był ich czas na lizaki. Ja, nie mam pańskich problemów. Bo po pierwsze; nie muszę kupować lizaków, bo nie mam wnusiów, a po drugie nie daję żadnych datków na dobroczynne loterie. Nigdy! Żadnych! Wystarczy, że od czasu do czasu zjem kolację z kimś takim, jak pan, by odechciało mi się dobroczynności na kwartał. A z panem, to czuję, że wystarczy mi na pół roku. Uwolnić orkę, litości!

...

Zresztą, cóż sztuka...? Pan tego nie musi rozumieć, lecz jest to prawdą: sztuka jest cierpieniem. A widzi pan, zaskoczyłam pana... Niby wodewil, operetki, podkasanie, divy, niby tak... mój panie. A ja mówię; cierpienie.

Chce pan wiedzieć czego jest najwięcej tam, "po drugiej stronie rampy"? Na scenie, nad sceną, pod sceną, w głębi sceny... Tam najwięcej jest kurzu. Czego by nie tknąć, można być pewnym, że wzbiją się z tego kłęby kurzu. Gdzie by nie być, w Europie, w Ameryce, w Azji – wszędzie jest ten sam gatunek teatralnego kurzu, wyplatającego w powietrzu esy floresy, drapiącego w gardle, smakującego, jakby złuszczonym, przesuszonym naskórkiem... Można by pomyśleć, że właściwą treścią teatralnej materii jest ów kurz, zaś cała reszta; dekoracje, kostiumy, a nawet i budynek teatru to tylko nieistotne dodatki do tego kurzu. Więc jeśli gapi się pan na swą ulubioną małpę – aktora, gdy ten nieco dziwnie przeciąga spółgłoski, to wiedz pan, że to zwierzę – aktor walczy po prostu z wszechogarniającym kichnięciem, kręceniem w nosie, z załzawieniem oczu. Tak, tak, to zwykły kurz i drapanie w gardle tworzą głębię "tajemniczej magii", "nieporównywalnego kunsztu", "hipnotyzerskiego efektu" niejednej z kreacji. Wytrzep pan kurz, a sztuka może pierzchnąć.

Jak mogę panu przypomnieć w czym mnie pan widział? Ja nie chodzę za pana do teatru. ...Nie grałam Ofelii, Lady Macbeth też już nie zagram. I nikt nie musi mi o tym przypominać. Tak się złożyło. Lecz to tylko z pozoru nieudane życie. Bo patrząc z drugiej strony kurtyny świat ma inny wymiar, inną skalę, inne są punkty odniesienia. Patrząc stamtąd mój życiorys wygląda zupełnie inaczej. Patrząc stamtąd tacy, jak pan, otłuściali, z wygolonym karczkiem wylewającym się spod odrobinę z za ciasnej koszuli, domyci, pachnący na cztery rzędy przemysławką, z zadyszką, właśnie tacy są nieudani. Tacy, co to nie wiadomo; po co się urodzili? Po co żyją? Po co przyszli do teatru? I po co któregoś dnia umrą, czego i tak nikt nie zauważy ...no może oprócz wnusiów, bo nagle zabraknie im lizaków.

Ja... Ja jestem w innej sytuacji, wniosłam do świątyni sztuki, jaką jest teatr, najwyższą daninę... Pokorę. Tak, umiałam poświęcić próżność, bałwanochwalczość, nieskromność i chuć ...wszystko dla dobra teatru. Na ołtarzu sztuki. Są dni premiery, gala, wino, słone paluszki. "Gwiazdy" na afiszu i "gwiazdy" na scenie... A potem... A potem przychodzą zwykłe szare dni, jesień, słota, słońce zachodzi o 15.30... Zaziębienia... A teatr ma swoje prawa. Spektakl rzecz święta! A tu "gwiazda" ma przedłużające się zdjęcia w filmie, albo "gwiazda" pilnie musi pilnować wnusiów, bo czasami "gwiazda" ma cholerne wnusie, o których paple wszystko, wszystkim, bez ustanku, że zupka, że flaczek, że kupka, że lizaczek... Albo... "gwieździe" pęknie taka mała, malutka żyłka w mózgu... i w jednej chwili "gwiazda" sama jest, jak ten nowonarodzony wnuczek w pieluszce... No widzi pan, nigdy pan o tym nie pomyślał... I wtedy na scenę wchodzi zastępstwo... Czyli ja. Pan widział te wąskie pasemka z nadrukowanymi nazwiskami, przyklejane na plakatach, które marszczą się i odklejają na deszczu? To właśnie ja na afiszu. Może się wydawać, iż to dyshonor, tak na byle jak przyklejonym pasemku, zamiast "kogoś". Dziś zamiast "tego", jutro zamiast "kogoś" innego – jak Bóg da, albo inaczej – jak kogo diabli wezmą. Ale ja nie narzekam. To wszystko jest teatr. A w teatrze... Wie pan, ja nie wiem, czy jeszcze ktokolwiek wierzy, że my aktorzy jesteśmy inteligentni? Ja tego nie chcę uzasadniać zaszłościami, ale praca jest tego rodzaju, że jak się za dużo myśli... to przeszkadza. Analiza tekstu, i te wszystkie zafrasowane miny, mądre gesty ...to niby tak. Ale wie pan, w końcu po to jesteśmy aktorami żeby umieć – jeśli przyjdzie potrzeba – dać wszystkim do zrozumienia, że jesteśmy inteligentni. Żeby wiedzieć, co i jak udać by wyglądało, że jesteśmy inteligentni. Gdyż jeśli chodzi o sam zawód, to tak naprawdę trzeba spamiętać, z której strony należy wejść na scenę. Z prawej, czy z lewej. A już od tego, w którym momencie, to jest inspicjent. Drugą trudną rzeczą jest to, że należy spamiętać końcówki partnera. Dajmy na to pan jest moim partnerem, to ja przecież nie znam całego pańskiego tekstu, oprócz pana nikt go nie zna. Ale muszę wiedzieć, kiedy pan kończy, aby zacząć moją własną kwestię. Dlatego uczę się na pamięć, jakim zwrotem kończy pan swoją kwestię, a na scenie stoję tylko i czekam, aż powie pan właśnie tą kwestię, po której ja rozpoczynam swoją. Pan jako pan, jako mój partner może pan sobie mówić na scenie, co panu się tylko rzewnie podoba, pod jednym wszakże warunkiem, że skończy pan właśnie tą umówioną kwestią, która wyrwie mnie niczym z letargu, bym mogła zacząć swoją kwestię, która skończy się inną umówioną kwestią, która wyrwie pana niczym z letargu. ...I tak pokrótce, to właśnie to, co nazywamy magią teatru.

...Udawanie. Udawanie jako zawód! Publiczne udawanie! Udawanie, ot tak, przy otwartej kurtynie, udawanie w pełni światła, udawanie przed ludźmi, przed bliźnimi...

I co ja mam powiedzieć? Nie dość że udaję, to jeszcze zastępuję kogoś innego w udawaniu, czyli tak, jakby udaję że udaję. Udaję że udaję. W pełni światła, bez osłonek, przed ludźmi, przed bliźnimi, przed rodziną... Nawet gdybym ją miała...

A może raczej udaję na czyjeś konto, bo czy ktoś sprawdzi, kto naprawdę grał w dzisiejszym przedstawieniu, czyje nazwisko odkleja się od afisza, jako pomarszczony pasek papieru?

Tak naprawdę aktorzy nie powinni mieć nazwisk. Co najwyżej o aktorach powinno się mówić: to jest ten tyczkowaty, a tamten to jest ten, co się jąka. Albo ta, ta jest gruba tylko teraz schudła, czy co?

Powiedziałabym, że to by było sprawiedliwiej. Mniej tej złości i jadu z nas by kapało. I byłoby bardziej demokratycznie. Ciekawe, gdyby było tak bez nazwisk, to jak by mnie nazywali? To znaczy nie po nazwisku, ale tak z opisu. Jak można nazywać opisowo kogoś takiego, jak ja? Kto nie z rzeczy samej istnieje, lecz tylko przez zastępstwo, per procura? Zresztą bez przesady nie każdy musi się nazywać.

(...)

• • •

Więcej o książce Epikryza Piotra Szulkina w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Epikryza w naszej księgarni internetowej

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information