LUKRECJA

Bilans dnia był średni – co z tego, że znalazła swoje rękawice, skoro były w takim stanie. Nie chodzi o to, że ktoś je nosił – przecież leżały wciąż tam, gdzie je zostawiła. Bardziej przejęła się tym, że już ich nie ubierze, bo stały się po prostu brzydkie. Wiatr, deszcz i farfocle to sprawcy takiego stanu rzeczy. Rękawice były kupione taniej niż zwykle, na promocji. Gdy było zimno, Marta nosiła je ochronnie, ostatni raz było to w marcu. Teraz mamy lipiec, a one wciąż tam leżały. Marta zabrała znalezioną zgubę ze sobą, wkładając do pomarańczowej ekotorby, która jednak nie była „eko” do końca, bo zawierała domieszki plastiku. Delikatnie o tym rozmyślając, udała się na dworzec PKS, gdzie za kilka minut miał odjeżdżać interesujący ją autobus. Oprócz Marty siedział w nim starszy facet z gazetą (tacy też często jeżdżą pociągami), dwie smutne nastolatki i młody facet z tabletem. Rozsiadła się w fotelu przy oknie. Środek transportu ruszył. Podziwiała widoki zza okna, a najczęściej były to pola, chaty i stodoły. Kilka promieni słońca wpadło przez szybę i wprawiło Martę w stan lekkiej euforii. Sięgnęła po telefon, żeby uwiecznić miły oku widok. Zrobiła jedno zdjęcie i było ono takie, jakie chciała – statyczne, ale jednak zawierające ruch. Poczuła, że lekka euforia przeradza się w małą radość, a trwało to 4 sekundy. Zamknęła oczy i zrobiła bilans dnia. Wypadł dodatnio – dowiedziała się, co z jej zagubionymi wcześniej rękawicami, a w domu czekała na nią niespodzianka, którą przygotowała sobie rano. Był to pstrokaty materiał z przewagą fioletowego koloru, z którego już za godzinę coś sobie uszyje. Po prostu super. Jeszcze chwila i pochłonie ją tworzenie szala albo spódniczki. Mijając kilka wiosek, jechali do tej, w której Marta mieszkała. Ta wioska nazywała się Jednorożec.