Wyjaśnienie „Snów Marii Dunin” i związek ich z „Pałubą”

Co, komentarz? A przecież dzieło sztuki powinno mówić samo za siebie. Zdaje mi się, że tego przesądu po tym, co powiedziałem w „Pałubie”, zbijać nie potrzebuję. Tzw. dzieło sztuki, o ile robione jest pod naporem wewnętrznej potrzeby, a nie z myślą „obdarzenia ojczystej literatury nowym arcydziełem”, o tyle jest tylko śladem, echem przełomów w duszy „twórcy”. Ślad może być niezupełny, niedopowiedziany, bo to, co jest dla autora najważniejsze, najciekawsze, rozegrało się poza utworem. Ponieważ zaś w całej mojej książce idzie mi o przeniesienie punktu ciężkości z utworu do aktu powstawania utworu, więc jeżeli wyjaśniam czytelnikom łamigłówki „Snów Marii Dunin”, to nie tylko w celu wspomożenia ich niedomyślności, lecz także ażeby „zdyskredytować” tajniki twórczości – przynajmniej własnej. Być może, że w ten sposób pozbawiam Marię Dunin poetycznego uroku głębokości, tajemniczości, że niejeden, przeczytawszy moje wyjaśnienie, odetchnie i powie: „No, chwała Bogu, że tam nic więcej nie ma!”, ale nie zależy mi nic na takim śmiesznym nimbie, który polega na dobroduszności czy próżniactwie umysłowym czytającej rzeszy, przyzwyczajonej do innej lektury.

„Maria Dunin” jest palimpsestem, to znaczy tyle co mistyfikacją. Palimpsestem nazywają historycy pergamin, na którym wymazano jakieś pismo, aby na tym samym pergaminie napisać coś innego; w nowszych czasach udawało się za pomocą środków chemicznych wydobywać owe pierwotne pisma, wsiąknięte w pergamin, a wówczas pokazywało się nieraz, że dawniejsze pismo zawiera treść ważniejszą niż nowsze. Podobnie jest w „Marii Dunin”. Autor wypowiada oficjalnie przekonania, pod którymi należy dopatrywać się innych jego przekonań, wręcz przeciwnych tamtym. Ponieważ zaś przy końcu autor nawet i te drugie przekonania ujmuje w cudzysłów, przeto można powiedzieć, że „Maria Dunin” jest palimpsestem do kwadratu.

Przede wszystkim „Maria Dunin napisana jest w charakterze opowiadającego, z którym autor się nie solidaryzuje, owszem stara się go tak skompromitować, jak on kompromituje Marię Dunin. Bohater mój, archeolog i, jak się z przypadkowego niby napomknięcia dowiadujemy, doktor, opowiada swoje przygody źle i fałszywie, opuszcza czasem najważniejsze szczegóły, przemilcza lub przekręca wszystko, co by nań mogło rzucić niekorzystne światło, chociaż wciąż mimo zastrzeżeń zdradza się z zawiścią do Marii Dunin i z różnymi nieładnymi przymiotami. Tu jest też źródło wielu jego sprzeczności z sobą samym. Raz np. powiada, że Maria była prześliczna, zaraz potem to cofa, osłabia, w końcu jest łaskaw przyznać, że „pierwsze wrażenie było istotnie bardzo silne”. Sam zmysłowy i lubieżny, zarzuca Marii, że mówiła rzeczy „dwuznaczne” (ustęp II) » , a potem (w ustępie V) » pokazuje się, że ona nie miała pojęcia o tym, o co on ją podejrzewał. Marię chciałby przedstawić jako dekadentkę, jako okaz patologiczny, aby się przy tym popisać swoją trzeźwością i rozsądkiem; jest to zarazem jego sposób ratunku i on bowiem później rad by brać udział w tym dziwnym życiu, do którego należy Maria Dunin. Spotyka go los zapowiedziany we śnie w ustępie I » : że goni za głową bez ciała, głową, która wypowiedziała tajemnicze słowa. Jego własną winą jest, że nie dorósł do snów Marii Dunin, nie miał w sobie analogicznego żywiołu i zaraz z samego początku nie docenił jej, gdy miał sposobność stać się jej partnerem. Stąd jego nienawiść. W ustępie III » wspomina o patologicznym podkładzie jej snów, lecz jest łaskaw pominąć tę sprawę z szacunku dla Marii Dunin, którą „bądź co bądź jakiś czas kochał i szanował” – po cóż w takim razie w ogóle o tym mówi? Kiedy (w ustępie V) » musi wspomnieć o swoich zabiegach uwodzicielskich, czuje, że tu jest słaby punkt, i z góry usprawiedliwia się i polemizuje – a potem, wbrew zasadzie, że w domu powieszonego nie mówi się o stryczku, cieszy się, że swego „honoru” wówczas nijak nie nadwerężył. Gdzie może, tam napomyka, że się w nim panny kochają, tak Maria, jak i Hermina. Np. w ustępie I » : „postanowiłem odwzajemnić jej gorącą miłość”. Wciąż przedstawia rzecz tak, jakby to on był bardzo smacznym kąskiem dla Marii Dunin, a tu później pokazuje się, że ona go lekceważyła i że raczej on zabrnął w miłości po uszy, chociaż potem orzekł, iż to nie była „wielka i prawdziwa miłość”. Ale przecież ma on rodzaj sumienia, bo nie tylko zdradza się często, ale widocznie bierze sobie zarzuty do serca i uznaje za stosowne jakoś się z nimi załatwić. Autor zauważa jeszcze, że jego bohater bardzo często wypada z roli i że charakter jego w całości nie jest ściśle przeprowadzony, lecz tylko zaznaczony. Jest to konieczny błąd, który pojmie każdy piszący; musiałem bowiem owego doktora wyposażyć i lepszymi konceptami. Zresztą wchodzi tu w grę jeszcze jedna obszerniejsza instancja, o której jest mowa na końcu noweli, gdzie autor sam odsłania swój stosunek do całego dzieła.

Teraz kilka uzupełnień faktycznych. Częścią uzupełnień, a częścią przyznań się autorskich. Autor sam nie wie, która z hipotez archeologa ma być prawdziwą, i przyznaje się, iż w ciągu pisania pomysł o snach kilkakrotnie dobierał sobie innych podstaw – wszelką niejasność zaś można było zwalić na doktora archeologii. Przechyla się jednak autor do następującego sposobu powiązania tajemniczych napomknień dotyczących snów Marii Dunin. Ongiś zastrzelił się jakiś mnich, filozof światoburca, zakochany w kobiecie, którą sobie uroił w swej wyobraźni, po nim pozostały jego sny, błąkając się po świecie i szukając duszy, w której by się mogły zagnieździć. Taką duszą jest Maria Dunin. Ale na razie sny działają słabo, ogólnikowo, dlatego być może, że gdyby doktor miał w sobie żywioł skłonny do ostateczności, byłby mógł z początku stać się partnerem Marii. Pojawia się książka mnicha, sny Marii się wyjaśniają, indywidualizują, równocześnie zaś tworzy się przez te sny jakby podziemny kanał między światem a zaświatem. Przyczynia się do tego i Bractwo, używając Marii za szpiega, który ma się wywiedzieć, czy poza światem przygotowuje się jakiś zamach na świat czy nie i w jaki sposób raz na zawsze można by zapobiec światoburstwu z zewnątrz. Ale zamiast coś wyszpiegować, Bractwo popadło w niebezpieczeństwo, bo przez otwartą furtkę wdziera się złowróżbny powiew. W Hali Manometrów dzieją się dziwne nieporządki, ciśnienie nieznanego fluidum dochodzi do tak niebywałej wysokości, że to zaczyna przerażać tak wytrawnego maszynistę jak pan Acheronta Movebo. Teraz doktor ma sposobność wyświadczenia usługi Bractwu, od którego otrzymuje list następującej treści (koniec ustępu IV) » :

„Zrobiliśmy głupstwo, wracaj koniecznie, w Tobie ostatni ratunek. Ufamy Ci jako prawdziwemu opryszkowi. Co się tyczy Marii, to na wszystko pozwalamy”.

Pojmujemy teraz, z jakimi zamiarami zbliża się doktor do Marii w ustepie VI » po nieudałych zalotach opisanych w ustępie V » , poznajemy także, jak wiarygodne jest jego opowiadanie. Ujrzawszy z bliska jej stan senny, cofa się doktor, przerażony czy też oszołomiony. Wszystko to śledzi Acheronta Movebo, którego mój bohater ze zdziwieniem spotyka w podziemiu. Acheronta, widząc, że nie ma innej rady, postanawia teraz przekonać się, czy niebezpieczeństwo, o którym ostrzegają manometry, jest w istocie tak groźne. W tym celu zwołuje posiedzenie, na którym kółko odnoszące się do Marii (to jest zamilczone» zamilczone – dziś popr. forma: przemilczane. w tekście) napełnia się krwią, wskutek czego Marię skazują na śmierć. Wyrok wykonuje sama natura, tak jak natura zdradza Bractwu, gdzie grozi niebezpieczeństwo.

W końcu sprawa najważniejsza: co ma oznaczać Wielki Dzwon? Jaki ma cel Bractwo skupione pod jego godłem? Otóż wpierw trzeba wiedzieć, że moja nowela powstała z dwóch źródeł. Jedno fantastyczne, którego najważniejszym darem jest pomysł co do sposobu śnienia Marii Dunin – bez dalszego znaczenia; drugie ideowe, które mnie zasilało dopiero podczas pisania, a którego wpływ zaraz wyjaśnię. „Maria Dunin” należy do tego okresu mego rozwoju intelektualnego, kiedy byłem pogrążony w atmosferze idei Ibsena i Nietzschego, którzy żądali od człowieka ostatecznej, jak najdalej idącej konsekwencji jego ideałów. Tak na mnie działał np. Brand Ibsena, którego potomkiem jest bohater mego wiersza pt. Chrystus z Oberammergau. Wiersz ten napisany 10 lat temu ma taką treść, że na pasyjnym widowisku w Oberammergau nagle pewien człowiek wchodzi między aktorów i zamienia kłam przedstawienia w krwawy dramat na serio: wtłacza sobie cierniowy wieniec w skroń i każe się przybić do krzyża prawdziwymi gwoździami, cel zaś tego czynu tak tłumaczy:

…Bo ja niebo wam tu nagnę,
Nie wejdę doń sam,
Cała ziemia się odnowi,
A Ty odsłoń twarz,
Jeśliś jest, daj znak ludowi,
Wielki Ojcze nasz!

Nie wiem już, pod wpływem czego powstała też wówczas we mnie teoria, że niektóre ideały, dalej nauki, wreszcie miłość i poezja mają w sobie pierwiastek odśrodkowy, bo wzięte na serio i przeprowadzone aż do końca musiałyby zniszczyć człowieka. W mojej noweli jest jednak mowa nie tylko o zniszczeniu jednego człowieka, ale i całego świata: przypuszczam tam bowiem istnienie pewnego metafizycznego fluidum, rozlanego wszędzie, które „kiedyś na małym punkcie wstrząśnięte dźwiękami zbudzonego Dzwonu może zapłonie i świat rozsadzi”. Jest to tak pomyślane, że ideał w jakimkolwiek zakątku świata konsekwentnie spełniony wydaje z siebie iskrę zdolną zapalić owo fluidum. Hipoteza, że zdarzenia umysłowe mogą oddziałać na świat zewnętrzny i rozluźnić go, zaczerpnięta jest z Schopenhauera, a raczej z Homunculusa Hamerlinga, w którym to poemacie wszyscy ludzie postanawiają w myśl teorii Schopenhauerowskiej wywołać w sobie równocześnie żądzę niebytu i tak „wolę zaprzeczyć”. Maria Dunin ma być właśnie symbolem pierwiastka odśrodkowego, przemytnikiem, łącznikiem obu światów.

Z pierwiastkiem odśrodkowym walczy jednak pierwiastek dośrodkowy, instynkt samozachowawczy ludzi i świata. Świat wytrzymuje tylko pewne maksimum brania rzeczy na serio, w ostatecznej bowiem chwili działa wentyl, który nadmiar wyrzuca, a ideał redukuje do przyzwoitej miary. W człowieku klapa bezpieczeństwa działa na dnie jego sumienia, jest to jego sanctissimum, w którym on szachruje niepostrzeżenie. A zwłaszcza ludzie, którzy najwięcej biją w Wielki Dzwon» Niestety, nazwę „Wielki Dzwon” zawdzięczam Niemcom. Po pierwsze wzięta ona jest z popularnego wyrażenia: „Die Sache an die grosse Glocke hangen” [niem. rozgłaszać coś, krzykliwie obwieszczać, wyjaśniać; red. WL], które zawiera odcień ironiczny, niedowierzający; po drugie na pomysł o Dzwonie wpadłem, gdy się dowiedziałem, że Hauptmann napisał „Dzwon zatopiony”, i starałem się wykombinować, co on tam mógł powiedzieć. [K.I.] , więc myśliciele (tacy jak Nietzsche, Ibsen, Schopenhauer) i poeci – u tych funkcjonuje klapa bezpieczeństwa najwybitniej. W rozstrzygającej chwili cofają się oni przed konsekwencją i mordują Marię Dunin w sobie. Naturalnie w świecie psychicznym odbywa się funkcjonowanie wentyla mniej lub więcej nieświadomie. Bractwo W. D. zaś jest jakby uświadomionym działaniem tego instynktu samozachowawczego natury ludzkiej, jego hipostazą, najwyższym centralnym urzędem. Pod tym względem ważna jest przemowa Acheronty w ustępie VII » . Posiani są na granicy Ziemi na straży, mają za zadanie nie dopuścić do spełnienia się ideałów, do konsekwencji. Jest to symbol» Technika tego symbolu na wzór słynnej sceny z „Peera Gynta”. Inne wpływy: „Gulliwer” Swifta, dzieła Poego. W tytule nawet echo z Poego „Tajemniczy zgon Marii Roget”). A chociaż Poe'owskiego „Gordona Pyma” nie znałem jeszcze wówczas, gdym pisał „Marię Dunin”, mimo to uważam mój rysunek kopalni Dzwonu oraz rysunek „B.W.D” wprawdzie nie za naśladownictwo szczegółu o tajemniczych podziemiach z „Gordona Pyma”, ale za coś więcej niż przypadkowe podobieństwo: za przykład tego psychicznego objawu, iż można się mimo woli tak przejąć czyimiś pomysłami, że potem oryginalnie wytwarza się pomysły te same albo pasujące doskonale do tego samego genre'u. I w „Pałubie” jest jeden wpływek z Poego: mianowicie najogólniejszy schemat fabuły przypomina jego nowelę pt. „Morella” [K.I.] wspólnego spisku wszystkich ludzi, nieumówionej tolerancji na pewnych punktach (wzajemne klepanie się po ramieniu). Więc ludzie to klapiarze, a idealiści między nimi to hiperklapiarze. Zajmują się oni szukaniem Dzwonu niby bardzo na serio (objaśnienia Herminy w ustępie VII » ), piszą na ten temat dzieła, zarzucają drugim brak wiary, łożą energię i pieniądze na wielkie cele, ale tak bardzo w istnienie owego dzwonu przecież nie wierzą. Mimo niewiary jednak miota nimi wciąż obawa: „A nuż jest ów Dzwon?” i stąd eksperymenta Acheronty z Marią i odwracanie niebezpieczeństwa za pomocą wyroku śmierci. Maria umiera „na truciznę z własnej krwi przyrządzoną”, to znaczy, że fluidum ogranicza się na zniszczenie jej samej tylko. Tak się dzieje z przemytnikiem Marią, z innymi łatwiejsza sprawa: „zsyła się ich na pożyteczne zabawki do dzwonnicy” (poezja, filozofia). Wyrazem tych pozornych sprzeczności w zadaniach Bractwa jest przemilczana w tekście rota przysięgi, która by tak opiewała: 1) Masz szukać Dzwonu. 2) Nie wierzyć w jego istnienie. 3) Cofać się w ostatniej chwili przed możliwością odszukania go i zatykać szpary, którymi by się mogły przedostać powiewy z tamtej strony.

Nowela moja jest palimpsestem, to znaczy, że ja stoję niby przeciwko Bractwu po stronie Marii Dunin i stawiam mojego bohatera pod pręgierzem. Ale w ostatnim ustępie zawarty jest najwyższy atut: że właśnie ja, pomimo iż demaskuję klapiarstwo, pomimo pozoru największego przemytnictwa, przecież sam jestem klapiarzem, sam niejako przez to zdradzenie tajemnicy wypraszam dla siebie dyspensę. Przyznaję się tedy i ja, że należę do Bractwa, przed którym w ogóle nie ma ucieczki.

Tego ostatniego atutu nie trzeba brać bynajmniej za romantyczną autoironię, raczej już chyba za pozę autorską. W pozie ma też źródło fakt, że „Maria Dunin” napisana jest techniką posługującą się wciąż tajemnicami, niedopowiedzeniami: jakby autor na każdym kroku obawiał się powiedzieć za dużo, jakby się wstydził przyznawać do wspólności z Bractwem, a chcąc się przecież zwierzyć, osłaniał swą tajemnicę przed tłumem fantastycznymi szopkami, tak żeby tylko najlepsi zrozumieli wstyd i ból jego serca. Zdawało mi się naprawdę, że taka technika odpowiada właśnie idei „Marii Dunin”, i chciałem odkrycie tego związku między techniką a ideą pozostawić węchowi recenzentów i filologów, którzy być może kiedyś wpadliby na ten dość skomplikowany koncept i uwierzyliby w niego. Ale ponieważ chcę burzyć kabalistykę filologiczno-poetyczną, więc oświadczam, iż podczas pisania wcalem się jakiejś tam teoretycznej wspólności z B.W.D. nie wstydził; do takich abstrakcyjnych grzechów przyznawać się to wcale nie sztuka. Tajemnicza technika „Marii Dunin” pochodzi tylko z lubowania się w fantastyczności, w baroku.

Najważniejszym błędem (orientacyjnym – a te są najważniejsze!) Marii Dunin jest to, że tzw. ideał pojęty jest tu całkiem mglisto, bez zastosowania – ot, zwykły sobie rekwizyt poetycki, straszydło na wróble, a raczej na słowiki Apollina. Takimi rekwizytami posługują się wszyscy teraźniejsi wielcy poeci, i nasi, i obcy, a ponieważ autor „Marii Dunin” chciał przed 6 laty robić według sławnych wzorów także różne sławne rewelacje o ideale, sile, niemocy itp. „najważniejszych sprawach człowieczeństwa” (z których sobie człowieczeństwo całkiem słusznie nic nie robi), więc pobawił się znowu symbolami – przynajmniej własnego wyrobu.

W przeciwieństwie do „Marii Dunin”, „Pałuba” nie wdaje się w żadne mistyfikacje; autor pisze niemal przed oczyma czytelnika, pokazuje mu wciąż: „popatrz, jak ja to robię”. Ideowej łączności „Pałuby” z „Marią Dunin” odkryć nie trudno. „Pałuba” jest niejako wykonaniem programu, wypełnieniem ram mglisto zarysowujących się w „Marii Dunin”. Wprawdzie moja Ibsenowska surowość znikła, nie nalegam na „zaraz! natychmiast! excelsior» excelsior (łac.) – dosł. wyższy; przen. (nakaz dążenia): w górę, wyżej. !”, stałem się liberalniejszym, a w Trio staję nawet po stronie postulatowców i usiłuję bronić momentu komedii. Ale za to banalną kwestię ideału i czynu, pozoru i treści, zamieniłem bodaj w części na praktyczną, drobną monetę, pokazałem tajemniczy moment klapiarstwa w życiu na drobniutkich przykładach, które każdy może przetransponować dla swego domowego użytku, wytłumaczyłem wreszcie, o ile takie klapiarstwo jest konieczną funkcją psychologiczną. Korzyść z tej nauki byłaby może większa, gdyby „Pałuba” stała jeszcze bliżej praktycznego życia. No, ale trudno porzucać dawne poetyckie nałogi. Zresztą, jak doświadczenie literackie uczy, po mojej śmierci otworzy się zapewne ów drugi horyzont, o którym mówiłem na końcu Tria; kto tego dożyje, doczeka się idealnej „Pałuby”, takiej, jaką się powinno było napisać.