VIII. Naturam expellas furca...

* » Naturam expellas furca… (łac.) – choćbyś naturę wypędzał widłami [ona zawsze powróci]; fragm. przysłowia łac. naturam expellas furca, tamen usque recurret.

Ideałem byłoby właściwie opisywać bezpośrednią rzeczywistość, w czasie teraźniejszym, ze wszystkimi szczegółami – i na takim materiale dopiero wypowiadać swe spostrzeżenia i uwagi. Ale uważam to zadanie za niesłychanie trudne, tym trudniejsze, że dotychczasowa metoda powieściopisarska, polegająca na kreśleniu fałszywych wycinków z życia, przeważnie rozmówkowa lub nastrojowa, przyzwyczaiła nas do tylu formułek i sposobów upraszczania rzeczywistości, z których się trudno otrząść, że prawie zatarasowała nimi widok na ogromne, nietknięte obszary. Dlatego zadowalam się streszczaniem jakiegoś materiału, który niby to leży w całości przede mną; streszczam go zaś, kratkuję, prześwietlam, posługując się często abstrakcjami, już to znanymi, już to wynalezionymi przeze mnie. Ale mimo to usiłowaniem moim w Pałubie jest docierać wciąż do tych warstw życia, gdzie ono abstrakcji urąga, spod uogólnień się usuwa i objawia się jako trudne do rozwikłania, rozpaczliwe, wyjątkowe. Wyjątkowe – więc właśnie z zatrzymaniem tych cech przypadkowych, które wedle recepty dotychczasowych estetyków (zwłaszcza w zakresie dramatu) odrzucać należało, aby niby wydobyć to, co jest „wieczne”, istotne”, „typowe”, a więc czego ani zrozumieć, ani wyobrazić sobie nie można – czyli co nie istnieje, a co zaopatrzone przymiotnikiem „transcendentalny” jest dobrowolną zgryzotą poetów. Wspomnianą wyjątkowość dostrzegamy w chwilach cierpienia i rozkoszy, a zwłaszcza podczas cierpień intelektualnych na tle zdarzeń osobistych, które zmuszają nas zapomnieć o znanych kategoriach, pobudzają do wynalazczości we własnym zakresie, do tego sprawiedliwego uwzględnienia wszystkich specjalnych czynników, w którym mamy jedyny środek praktycznego ratunku. W chwilach takich na chwilę nie kłamiemy, jesteśmy oryginalni, wiszący nad nami bicz losu » Str. 167, w. 7 …bicz losu popędza do genialności, do analizy…

Zaręczam np. że każdy z owych poetów, którzy lubią pisać o ewowatości kobiet, jeżeli idzie o jego własną skórę, np. o pozyskanie lub utratę jakiejś żywej kobiety, nie będzie jej traktował jako przedstawicielki rodzaju, lecz jako indywidualność, uwzględni wszystkie okoliczności danego zdarzenia, postąpi praktycznie jak ajent śledczy – i przynajmniej w myślach spłaci rzeczywistości dług aż do ostatka, zanim zacznie na tle przebytej awantury dzierzgać filozoficzne i poetyczne arabeski. Jak dalece egoizm, zagrożony praktycznie, domaga się analizy i bezimienności, to mógłbym pokazać na wstrząsających przykładach, ale ograniczę isię do drobniutkich, z których każdy pozna, o co mi idzie.
Uwagi do „Pałuby” ⇒
pędzi nas do wszechwiedzy, do „genialności”, do strasznej, uspokajającej analizy, aż wreszcie stajemy przy jakichś atomach. W atomach jest to, co jest bezimienne, bogate, rzeczywiste, to, co jest boskie, niewymierne, niedające się z niczym porównać, wyjątkowe.

Strumieński wstydził się być wyjątkowym, chociaż naturalnie teoretycznie uznawał, że oryginalność jest zaletą. Zwłaszcza gdy zaczął się rozglądać w stosunkach naokoło, zapoznawać się z ludźmi, których dotąd unikał, słuchać turkotu społecznych i politycznych wypadków, gdy go udrapowało ojcostwo – popadł w ekstrem» ekstrem – dziś raczej z oryg. końcówką łac. r.n.: ekstremum. , niby to przeciwny swemu charakterowi. Podsycała go w tym dziecinna ambicja, widział bowiem, jak go ludzie szanują, jak wysoko cenią jego inteligencję i zdanie, jak są wyrozumiali i dyskretni. W istocie wskutek przybycia Oli nastał inny kurs w Wilczy. Strumieński ze zdziwieniem przekonywał się, że ci, których dawniej uważał za swoich wrogów, nie są już nimi albo nimi nigdy nie byli – chociaż oni właściwie tylko zapomnieli o jego przeszłości i nie mieli potrzeby teraz się nią zajmować lub też bali się tego z bliska, co lekceważyli z daleka. Ogarnęła go niepohamowana chęć, żeby w obcowaniu i stosunkach z nimi cieszyć się rzekomą wyższością swoją, ale przede wszystkim trzeba było upodobnić się do nich. Poświęcał więc jedną swoją odrębność po drugiej, zdzierał strupy z rany, która się już dawno zagoiła. Sprawa Angeliki pozostawiła w nim pustkę; oglądając się za zapełnieniem jej, brał to, co było pod ręką. Ją – zamknął, niby w cyborium» cyborium (z gr.) – czara, kielich; naczynie liturgiczne.

diabeł Lesage'a – postać diabła, wykreowana przez A.R. Lesage'a w powieści Diabeł kulawy.

Sardanapal – ostatni legendarny król Asyrii, uważany przez starożytnych za rozpustnego tyrana, który podpalił swój pałac i zginął w nim razem ze swoim dworem.
, którego nie naruszał, ale tak ją zabezpieczywszy, lekceważył, ignorował, odpychał. Myślał: „Co sobie ludzie myślą, którzy ze mną mówią?” i wstydził się. Nieraz sam przed nimi poruszał swoją drażliwą kwestię, przekręcał ją, zacierał, odejmował jej wagę. Czymże to było wobec nieszczęść narodowych i społecznych! (por. s. 107.) » Rozdział V.
Fragment: Jakkolwiek nędza powodzian rozczulała go tylko teoretycznie, wmawiał jednak w siebie: cóż znaczy mój ból wobec tej strasznej nędzy ludzkiej? …
Skocz do miejsca ⇒
Uważał siebie za zboczenie, za wyjątkowy wypadek, o którym nie warto mówić, bo to, co on przebywał z Angeliką, a potem z Olą, nie było podobne do tego, co przebywali inni ludzie i co było w książkach i bieżących ideach – to było takie śmieszne, dziecinne. Nie wiedział, że życie naokoło niego wre wewnątrz od wyjątkowych wypadków i tajemnic na różnych tłach, lecz sieć nazw, nieszczerość ludzka wobec drugich i siebie, trudność dowiedzenia się i zgromadzenia rozstrzygających szczegółów zakrywają to, co by mógł odsłonić chyba diabeł Lesage'a» cyborium (z gr.) – czara, kielich; naczynie liturgiczne.

diabeł Lesage'a – postać diabła, wykreowana przez A.R. Lesage'a w powieści Diabeł kulawy.

Sardanapal – ostatni legendarny król Asyrii, uważany przez starożytnych za rozpustnego tyrana, który podpalił swój pałac i zginął w nim razem ze swoim dworem.
. Zwłaszcza miał Strumieński wyrzuty sumienia na punkcie swej przesady w miłości. Tak dać się owładnąć jednej kobiecie – to wstyd. On, on był „owadem na róży kwiecie” (Mickiewicz) – owadem. Nazywał to zrazu sardanapalstwem, bo nie miał właściwego pojęcia o historycznym Sardanapalu» cyborium (z gr.) – czara, kielich; naczynie liturgiczne.

diabeł Lesage'a – postać diabła, wykreowana przez A.R. Lesage'a w powieści Diabeł kulawy.

Sardanapal – ostatni legendarny król Asyrii, uważany przez starożytnych za rozpustnego tyrana, który podpalił swój pałac i zginął w nim razem ze swoim dworem.
, potem sentymentalizmem i wybujałym erotyzmem, wreszcie z gniewu odważył się nawet używać przeciwko sobie twardych i brutalnych słów. Powiedział: „Erotomania, umysłowa onania”. Rumieniec występował mu na twarz…

Oprócz przyczyn specjalnych główną rolę grała tu ówczesna zaraza umysłowa, która w Polsce wyraziła się w Bez dogmatu Sienkiewicza. To, co dla Hamleta było chwilowym powiedzeniem » Str. 168, w. 29 …co dla Hamleta było chwilowym powiedzeniem…

O ile mi wiadomo, najnowsi badacze „Hamleta” zarzucili już ten pogląd, który w połączeniu z wielu innymi modnymi przesądami stał się gruntem, na którym wyrosło „Bez dogmatu” lub nieco później naśladowane z zagranicznych dekadentów potępienie rozumu itd. Zacytuję np. dziełko Gelbera pt. „Problemy Szekspira”. W dziełku tym autor ze znacznym nakładem bystrości udowadnia, że Hamlet musiał postępować tak, jak postępował: nie wierząc duchowi ojca, chciał mieć obiektywne dowody zbrodni swego ojczyma i dlatego urządził śledztwo za pomocą sztuki, odegranej przez aktorów; był to w danych warunkach środek jedyny, lecz pewny. Potem Hamlet cofa się przed zamordowaniem modlącego się Klaudiusza, bynajmniej jednak nie ze wstrętu przed czynem, lecz tylko z tego powodu, że wierząc w życie pozagrobowe (to wstrzymuje go także od samobójstwa) nie chce, żeby się zbrodniarz dostał do nieba. (…)
Czytaj dalej ⇒
, które Szekspir strzegł się rozszerzyć na cały dramat, co u Goethego w Mistrzu Wilhelmie było głębokim apercu» apercu (fr.) – zarys. , to nabrało z biegiem czasu wartości pewnika, sczepiło się z innymi pospiesznymi hipotezami i grasowało w literaturze. Ludzie subtelni i czuli zaczęli zazdrościć półgłówkom, zaczęli szukać ożywczych soków, bredzić o kwietyzmie, chorobliwości, wybujałościach cywilizacji, aż wreszcie zgodnie stwierdzono, że się jest do niczego, a za jakiś czas, że się już jest na drodze do poprawy i czynów. Niektórzy pozowali tylko i uznawali się za niedołęgów – dla honoru, inni cierpieli i gryźli się wewnętrznie. Łatwość i przejrzystość świeżo odkrytej „prawdy”, a przy tym jej paradoksalna beznadziejność hipnotyzowały inteligentne, ale mało odporne umysły: surowość postulatu identyfikowano z jego słusznością » Str. 169, w. 11 …surowość postulatu zidentyfikowano z jego słusznością.

Tę samą kwestię poruszam na str. 220, w. 11 ⇒: „Ludziom się zdaje, że większa prawda leży w pobliżu większej nieprzyjemności”. Jeżeli Herkules na rozdrożu wybrał cnotę, to jak sądzę, stało się to wskutek przemożnej sugestii paradoksu. Dowód paradoksu zawiera się np. w następujących frazesach: „Poznać siebie samego jest trudniej niż poznać innych”. „Samobójstwo jest tchórzostwem”. „Łatwiej napisać dobrą tragedię niż dobrą komedię”. (Dwa ostatnie frazesy wytyka Schopenhauer „P. i P. “ II. § 43). „Sonet jest najtrudniejszą formą poezji”. Paradoksowi zawdzięcza swe powstanie homeopatia. (…)
Czytaj dalej ⇒
. Ale np. takie Bez dogmatu działało dwustronnie: wywoływało teoretyczną antypatię do schyłkowców, a praktyczną sympatię do gaszonych słońc, do tych konsekwencji, których dotąd nie przeczuwano. Kobiety płakały nad Płoszowskim, lecz jak kura żadna by z nich nie wyszła poza koło zakreślone przez autora. Ludzie robili dziwne rachunki sumienia, rodzili dopiero teraz myśli, które przychodziły na świat z gotowym piętnem: jesteśmy złe, wyklęte, niepotrzebne, ohydne. Taką jest obłuda. A bliskość końca wieku poddawała tym wzgardom taką ładną, dobrą nazwę: schyłkowcy, findesiecliści… ba, ta nazwa sama już była dowodem.

Strumieński przebył już swoją awanturę erotyczną, nie przyciągała go więc odwrotna strona medalu, zwierciadło grzechu nie kusiło go do grzechu, ale wessał w siebie teorię i dobijał nią to, czego mu jeszcze nie zohydziły Ola i nowe jego zachcianki. Bał się wprawdzie, że charakteru jego nie można już naprawić, ale na wypadek, gdyby tak było niestety, zamierzał przybrać przynajmniej pozór, że jest innym, wstydzić się i żyć ze swoim „garbem psychicznym” wśród ludzi incognito. Przede wszystkim znienawidził niby sztukę, a zwłaszcza jej adeptów, zrobił z niej kopciuszka swojej fantazji, usunął „zgangrenowaną” lekturę, a wziął się do książek naukowych: anatomicznych, fizykalnych, botanicznych, śmiertelnie nudnych, w których – to trzeba mu przyznać – rozcinał kartki. Potem uwziął się badać, czy nie jest zwyrodniałym, neurastenikiem. Albowiem, jak cała ta epoka, wierzył teraz święcie w fizjologię, lekceważąc wpływy psychiczne wychowania i wyjątkowych stosunków. Wprawdzie nie mógł, niestety, orzec, że jest zdegenerowanym, pochodził bowiem z rodziców prostaków, którym nic nie miał do zarzucenia, ale może degeneracja Strumieńskich przerzuciła się na niego? Może się upodobnił do Roberta? Aha, tu byłoby sedno rzeczy. Poszedł do jednego lekarza, ten powiedział, że pacjent zdrów, lecz to Strumieńskiego nie zadowoliło; poszedł do drugiego, który, wysłuchawszy historii jego różnych istniejących i urojonych dolegliwości, osądził, że pacjent ma „nadszargane nerwy”. Strumieński brał więc różne kąpiele, tusze, nasiady, czytywał pisma humorystyczne, aby się nauczyć wesołości, śpiewał fałszywie razem z żoną, grał z nią w lawn-tennis, urządzał wyprawy łódką po rzece, wreszcie powrócił do kowalstwa, założył sobie warsztat i kuł żelazo, póki gorące. Ten „gruby” sport gniewał jego żonę, która, ignorując nowe zasady męża, widziała w jego kowalstwie tylko powrót do plebejuszostwa (on sam wywoływał to żartami) lub dziką ekstrawagancję. „Nie dotykaj mnie zawalanymi rękami – taką masz twarz zamurdzaną jak jaki chłop”. A tymczasem Strumieński rychło przeszedł do bawienia się różnymi sztucznymi zamkami, które na złość żonie posprawiał w całym domu, naprawiał zegar antyk, badając z satysfakcją jego ciekawy mechanizm – czuł, że w ten sposób przecież popada w jakiś dawny nałóg, ale dał już sobie pokój. Dużo mówił o skarłowaciałości pokolenia, gdy wznosił toasty, to dla idei: mens sana in corpore sano» mens sana in corpore sano (łac.) – w zdrowym ciele zdrowy duch.

lubo (daw.) – chociaż.
. Aby nic nie mieć w sobie subtelnego, złożonego, uwziął się kochać żonę jako „prawdziwą kobietę”, prostą, nie sztuczną, cenił jej zdrowy rozum, pytał o rady, popisywał się nią przed sąsiadami. Zastosował do niej tempo swego życia, wmawiał w siebie, że ona go uratowała, że jej charakter, lubo» mens sana in corpore sano (łac.) – w zdrowym ciele zdrowy duch.

lubo (daw.) – chociaż.
nie tak skomplikowany jak jego, ma „wrodzoną” wyższość moralną. Może głowa do pozłoty – chociaż w towarzystwie omal jej nie poznawał, tak była sprytną i dowcipną – ale serce złote, a serce grunt.

W taki sposób powoli dokonywał się w jego umyśle ten sam zwrot, który równocześnie dokonywał się na całym niemal terenie umysłowości polskiej: zwrot od jednego dualizmu do drugiego » Str. 171 …zwrot od jednego dualizmu do drugiego…

Temu przesunięciu się dualizmów wcale nie przypisuję znaczenia ewolucji ideowej; jest to tylko zmiana tematu rozmowy na rynku literackim, rozmowy, którą nie kierują najtęższe głowy. Są tzw. ewolucje umysłowe, które są nimi tylko dla tłumów. Dualistyczny szablon: „rozum – uczucie”, dziś u nas modny i dla wielu wygodny, jest w literaturze starym wynalazkiem. W epoce Goethego nazywał się: „naiwnością – sentymentalnością”. A jeszcze Hebbel na jednym miejscu w swych pismach skarży się: „… ten rozum, którym to się dziś tak skwapliwie pomiata, chociaż go nigdzie nie ma za dużo”. Widocznie pół wieku temu grasowały na świecie takie same banalności jak teraz, bo wszystkie tego rodzaju „idee” wciąż czekają u stołu i raz jedna, raz druga karmi się uwagą ludzi. W „Pałubie” nie idzie mi o dokładne pod względem historycznym określenie fluktuacji prądów umysłowych w Polsce, ale o punkty zetknięcia się ich z niższymi szablonami krążącymi tymczasem u dołu między ludźmi. (…)
Czytaj dalej ⇒
. Mianowicie od dualizmu, który polegał na jaskrawym przeciwstawianiu materii i ducha na korzyść ducha – do dualizmu, który dzieli zjawiska duszy ludzkiej na dwie odmienne dziedziny: na mądre, pierwotne uczucie i głupi, pochodny rozum. Pierwszy nazwałbym dualizmem romantycznym, drugi modernistycznym.

W tych wszystkich metamorfozach Strumieńskiego była pewna przesada, konstruowanie, ciągłe wpuszczanie przez furtkę innych „głupich” myśli, ale się tym nie zrażał. Wszakże minął jego wiek „burzy i pędu”, kwiat odkwitł – a po kwiecie musi nastąpić pożyteczny owoc. Zaczął więc brać udział w takich „czynach”, jakie mu jego otoczenie i stosunki podsuwały, przekonał się jednak rychło, że nie odegra tu wcale wybitnej roli. Jeszcze od starego Strumieńskiego nauczył się był dbać tylko o siebie, nie mieszać się do niczego i unikać pokus do wmieszania się. Teraz mniemał, że nowe życie rozpocznie. Ale ani rusz nie mógł znaleźć węzła między tym, do czego dążyli współcześni działacze, a tym, co jego dotąd zajmowało. Wszystko tu było trudne, ciężkie, nieobliczalne, a w praktyce koślawe, pospolite i nudne. Wreszcie pozycja majątkowa, zaciekłość w paradoksach, stosunki towarzyskie i ciążenie ku życiu wygodnemu, pełnemu tylko pozornej pracy, wprowadziły go do obozu konserwatywnego. Bo wynosząc czyn i siłę na tron w przeciwieństwie do nieproduktywnej myśli, zwalono wówczas osiwiałe bożki rewolucyjne: równość i wolność, a z rupieci wyszukano sobie i zrehabilitowano ideę czystej rasy, ideę arystokratyzmu » Str. 172. w. 11 …ideę arystokratyzmu jako reprezentanta siły.

Ciekawe to, że np. na str. 54 ⇒ występuje arystokratyzm jako słabość, u Strumieńskiego zaś mamy wahania: chcąc dostosować się do szablonu zdrowotnego, uważa, że zdegenerowanie Strumieńskich może się przerzuciło na niego (str. 170, w. 12) ⇒, potem zaś uważa tę samą rodzinę za dobrą starą rasę (str. 172, w. 19) ⇒. W jednym i drugim razie zawadza mu to, że nie jest ich synem.
Uwagi do „Pałuby” ⇒
, jako reprezentanta siły. Od teorii Nietzschego szły coraz szersze koła współśrodkowe, myśli jego kierował każdy na swój młyn, przekręcał, a to, co dostawało się do Strumieńskiego, przeszło już przez kilkanaście głów. Wprawdzie przeszkadzało mu to, że sam nie był potomkiem szlachetnego rodu ani nawet bękartem, no ale o tym już ludzie zapomnieli, zresztą mógł siebie uważać za jeden z tych świeżych soków, którymi się zasila stara, dobra rasa. Wskutek tych zapatrywań Strumieński traktował arystokratyzm podobnie jak Mariusze: nalewał go do naczynia, z którego on się już dawno wylał. Nie robił wprawdzie głupstw: nie przylepiał swego herbu na liberii stangretów, nie mówił po francusku z żoną i dziećmi ani nie gromadził portretów ni oręży pradziadów. Ale za to np. w stosunku do służby naśladował na małą skalę feudalnego pana, dając jej w miarę zasług domki i małe grunta; w mowie swojej starał się unikać wyrażeń szorstkich i prostackich, owszem, udawał, że jest lakonicznym i że nigdy się nie gniewa, grał jednak często rolę nieobliczalnego tyrana; zachowywał uprzejmą wyższość w stosunkach z sąsiadami dorobkiewiczami – jednym słowem, robił w imieniu arystokratyzmu wiele dobrych rzeczy, do których go skłaniała własna natura lub stosunki.

Konserwatyzm wabił go jednak nie tyle w znaczeniu politycznym, to znaczy, o ile u nas łączył się z arystokratyzmem, co w znaczeniu umysłowym. Oto jeszcze wspólnie z Robertem zaraził się on ideami liberalnymi, rewolucyjnymi, nie uznawał nikogo i nic za święte, dochodził nawet do lekkiej kokieterii z tzw. złem. – Teraz więc, gdy pracował nad uzdrowieniem swojej duszy, obrał sobie przeciwny biegun, ale tu wmieszały się jeszcze inne pobudki. Naprzód sugestia pewnego szablonu: sądził, że ostatecznie wszyscy rewolucjoniści kończą na konserwatyzmie i że to jest naturalna ewolucja ludzkiego umysłu, otóż kierując się ambicją, zapragnął od razu, już w tak młodym wieku, zastosować się do tego fałszywego szablonu. Po wtóre: z daleka przedstawiali mu się konserwatyści jako jakiś umówiony, uświadomiony w swych zaprzeczeniach słuszności i prawdy cech – cech, który się porozumiewa ze sobą w ogłupianiu świata. Naturalnie wielu z jego znajomych obywateli pojmowało rzecz po prostu, w dobrej wierze, lecz musieli przecież być i tacy, jakich on sobie wymyślił, za takiego uważał np. obłudnego Truskawskiego, którego wybór na posła popierał i któremu przypisywał pewien machiawelizm.

Takiej to kombinacji zwolennikiem był Strumieński, ale na zewnątrz nie działo się dużo. Wszedł w różne przygotowane już dla każdego formy czynności, nie próbując ich rozeprzeć, np. przystąpił do różnych stowarzyszeń. Z oryginalnego repertuaru próbowano tam podówczas tylko związku sąsiedzkiego, którego programem miała być akcja w kierunku wywłaszczenia Żydów, posyłanie sobie wzajemne robotników, regulowanie ich płacy, wzajemna kontrola gospodarstw itd. Założenie towarzystwa spełzło na niczym, bo nikt nie myślał o jakiejś czynności na serio, była tylko okazja do zebrań, do gremialnego pochlebiania sobie, wygłaszania mówek i toastów: „Kochajmy się”. Obradowano też nad potrzebą sprowadzenia ruchu ludowego na zdrowe tory – była to narada myszy, chcących kotu uwiązać dzwonek do szyi. Tylko Strumieński przedwcześnie uwikłał się, ratując zbankrutowanego pana X., reprezentanta jowialności, „jednego z ostatnich”.

Ponieważ interesuje mnie głównie historia jednego tylko kompleksu w umyśle Strumieńskiego (dotyczącego Angeliki), przeto nie będę się wdawał w te różne odgałęzienia jego psychiki, z których każde wymagałoby osobnego aparatu analitycznego. Podam tylko dla zaokrąglenia (w życiu nie ma zaokrągleń) niektóre zmiany, a raczej zawody, w które popadł Strumieński wskutek obranego kierunku życia. Zmiany te odbywały się w ciągu kilku lat i wpływały – łączyły się z innymi równoległymi wypadkami, które potem opiszę, gdyż nie zależy mi na utrzymaniu chronologicznej ścisłości. – Najmniej bolały go zawody teoretyczne, bo przecież w jego nowych teoriach było i tak wiele świadomego zmyślenia. Poznał np., że aby być konserwatystą, nie potrzeba mieć doktryn, ale odpowiedni „charakter” (trudno się posunąć poza to słowo); nie zapatrywanie, ale charakter rozstrzyga. Widział takich, którzy wyznając idee oparte na postępie szli instynktownie konserwatyzmowi bardziej na rękę niż on; np. Przetocki, który ujadał na cały obóz zacofańców, a w chwilach rozstrzygających milczał i robił to, co oni. Strumieński, usiłując oprzeć na podstawach świadomych to, co z natury swej jest ślepe i nieświadome, działał nie wstecznie, ale nawet rozjaśniająco, tak że stryj Mariusz, który rzeczy brał po prostu, z pewną słusznością zwał go radykałem. Naturalnie wszystko to rozgrywało się przeważnie w rozmowach między liniami czynów, a nie w czynach, bo czyny bywają głównie wynikiem różnych zewnętrznych musów i zwyczajów. Strumieński rozczarował się nawet na owym Truskawskim, do którego przywiązywał zrazu pewne nadzieje, bo Truskawski miał w głowie znowu inny ćwieczek: był oportunistą. W tym rozczarowaniu się odegrała też rolę mała osobista uraza intelektualna: Strumieński podsunął mu jakąś zdaniem swoim ważną myśl, którą tamten źle przyjął. Wesoła to musiała być dysputa dwóch głów zawikłanych, przywiązujących do nazw absolutne znaczenie, zwalczających siebie wzajemnie własnymi upiorami. – W ogóle jednak wszyscy ci ludzie, którym Strumieński narzucał się na sojusznika, byli to beati possidentes» beati possidentes (łac.) – szczęśliwi posiadacze. , niewybredni w dialektycznych pozorach, bo mało zagrożeni.

Mniejsza jednak o to – ciekawsze to, że Strumieński na swoich nowych sympatiach stracił parę tysięcy. Albowiem wspomniany powyżej program związku obywatelskiego, mającego funkcjonować stale, był wymyślony z okazji bankructwa p. X. – i w sposób niedomówiony – do użytku tego pana; dlatego też nie przyszedł do skutku, bo każdy, wiedząc, o co idzie, wykręcił się. Głównym macherem» macher – oszust, kombinator.

wadium – kwota składana do rąk osoby rozpisującej przetarg lub wpłacana do depozytu sądowego jako gwarancja, że oferent nie zmieni ani nie wycofa złożonej oferty.
był Truskawski. Gdy przyszło do licytacji majętności p. X., Strumieński stanął do niej z wadium» macher – oszust, kombinator.

wadium – kwota składana do rąk osoby rozpisującej przetarg lub wpłacana do depozytu sądowego jako gwarancja, że oferent nie zmieni ani nie wycofa złożonej oferty.
, aby podbijać cenę, przyrzeczono mu bowiem święcie, że w najgorszym wypadku wkrótce znajdzie się kupiec, który majątek nabędzie z wolnej ręki. Tak uwięził Strumieński wadium, a otrzymał kulę u nogi. Prawdopodobnie miał prawo skarżyć X-a za oszustwo, ale sprawę jakoś załagodzono, gdyż ostatecznie X. obalił licytację. Jednakże ludzie, niechętni Strumieńskiemu, mieli teraz pretekst do zarzucania mu, że jest skąpym awanturnikiem, który swą połowiczną pomocą pomieszał X-om szyki. Strumieński zaś upatrywał w tym zajściu intrygę oszukańczą, która rozpoczęła się już w chwili inicjowania owego związku, ale mylił się, bo nie znał psychologicznej techniki wypadków.

Wprawdzie istotnie nadużyto jego zaufania o tyle świadomie, że majątek Strumieńskiego uważano za dojną krowę, za male parta» male parta (łac.) – źle nabyte. , którymi powinno się teraz ratować uczciwych ludzi, i np. nie przy tej, ale przy innej sposobności podsunięto mu myśl, by w gronie najszlachetniejszych obywateli zrobił rewizję życia swego ojca, zlikwidował folwarki odkupione tak tanio od bohaterów i przeznaczył je na cele dobra publicznego. Ale zresztą wszystko szło tak, że obaj ci obywatele, X. i Truskawski, mieli na zawołanie dowody najlepszej wiary, i to nawet przed swymi własnymi sumieniami. Ten moment rzekomej dobrej wiary i przygotowywania sobie zawczasu rzetelnych motywów powtarza się w historiach wielu oszustw. Pozory dobre i złe cudownie splatają się z sobą, a potem u widzów wywołują wręcz przeciwne osądy, dlatego bo , tzw. zło zawsze jeszcze ludzie wyobrażają sobie jak akt szczerej decyzji » Str. 176, w. 23 …zło wyobrażają sobie ludzie jako akt szczerej decyzji na sposób Jagona…

Schopenhauer w: „Maksymach” (sub 29) między innymi tak pisze: … Natura nie postępuje tak jak poeci-partacze, którzy, mając przedstawić głupca lub łotra, biorą się do tego tak niezgrabnie, że niejako za każdą osobą widzi się autora, który ich zamysły i słowa wciąż dementuje i ostrzegającym głosem woła:
„To jest łotr, to jest głupiec; nie wierzcie temu, co on mówi”. Przeciwnie, natura robi tak, jak Szekspir lub Goethe, w których dziełach każda osoba, choćby nawet szatan, ma słuszność, póki jest na scenie i przemawia; ponieważ skreślona jest tak obiektywnie, że mimo woli wciąga nas w koło swoich zamiarów i myśli i zmusza do sympatii; ponieważ tak jak wszystkie dzieła natury jest ona rozwinięciem pewnego wewnętrznego pierwiastka, wskutek czego jej czyny i słowa są naturalne a więc i konieczne
.
Tę prawdę powinno by się właściwie znać powszechnie i dziś nie ma takich poetów, o jakich tu Schopenhauer mówi. A jednak w potocznym życiu szafuje się ogólnikami: głupiec, idiota, łajdak, szuja itp., tak bezwzględnie i z takim przekonaniem, że dzieje się to chyba albo z lenistwa, albo dla własnego dobrobytu intelektualnego (patrz uwagę do str. 112) ⇒.
Uwagi do „Pałuby” ⇒
na sposób Franciszka ze Zbójców, Jagona lub Ryszarda III, zamiast widzieć, jak ono już przy swym urodzeniu się, wiedzione instynktem samozachowawczym, wchodzi w chemiczne połączenia z pierwiastkami „dobra”, od których sobie maski pożycza. – W powyższym przykładzie nawet jeszcze głębiej pójść można. Oto rzecz miała się tak, że Strumieński właściwie nie miał o co mieć żalu do tych, co go oszukali, on sam bowiem w tym pomagał. Przeczuwał on, że go X-owie „naciągną”, że tych pieniędzy już nie odbije, mimo to lazł w niebezpieczeństwo, obliczając nieświadomie, że ile straci materialnie, tyle zyska moralnie: bo poniży X-ów, zmusi ich do rumienienia się przed nim, będzie miał prawo do ich wdzięczności, do ingerencji w ich majątku, opłaci także niejako okup od swego dziedzictwa, a zarazem wkupi się, on, intruz, w „ich” stan, gdy sobie wzajemnie nie będą mieli nic do wyrzucenia, i na wszystkich punktach nastanie wzajemna tolerancja. Ale i to dodać trzeba, że Truskawski odgadł te motywy Strumieńskiego – nie przez psychologiczną intuicję lub badanie, ale przez czysto złośliwą insynuację – i mówiąc o nich z X-em, uspokajał skrupułki jowialnego bankruta.

Ola i jej stryj, rządca w Wilczy, również mylili się co do komedii Strumieńskiego, mianowicie co do jego komedyj konserwatywnych. Stryj zwłaszcza, człowiek gwałtowny i rubaszny, obdarzony wielkim wzrostem i siłą, nazywał rzecz po imieniu. Już od dawna między nim a Strumieńskim były spory o przewagę w gospodarstwie. Mariusz był zarozumiały na swoje znawstwo, a jeszcze bardziej na swoją energię, chciał wszystko „wziąć za łeb”, uważał to za punkt honoru – była to jego fiksacja, jego ćwieczek, komedia jego charakteru. Ten „prostoduszny” człowiek uważał za swój obowiązek krytykować i ganić wszystko, co zarządził Strumieński, i niby to nie narzucał się ze swoją radą. Gdy Strumieński próbował być wobec niego twardym, groził stryj, że sobie pójdzie, wiedząc dobrze, że Ola, jego faworytka, do tego nie dopuści. Wkrótce stryj rozpanoszył się na swoim folwarku, tak że nie można było ruszyć go stamtąd. Ignorował Strumieńskiego, lekceważył go, za plecami tytułował go „jego chamska mość”, wynalazł dlań niby to dowcipny przydomek: „pacholę hetmańskie” (z Pola) i starał się ten przydomek rozpowszechniać, odgrażał się nawet czynnymi obelgami: „W proch zetrę tego chłystka”, „Na kobiercu mu, panie tego, wlepię pół tuzina (tuzin, sto – liczba stosownie do okoliczności i humoru) bizunów”. Jak już powiedziałem, Ola ujmowała się za mężem, ale wnet działo się to tak, jakby się tylko za nim do stryja wstawiała, prosiła; jeżeli zaś w rozmowach swoich solidaryzowała się ze Strumieńskim, to zwykle w ten sposób: „Po coś to zrobił, jak można było być tak nieostrożnym i sprowadzać tu stryja, nie miałeś względu na swoje dzieci (nb. których wówczas jeszcze nie było)!”. Gdy w Oli odzywały się skrupuły wdzięczności, stryj uspokajał ją takim wytłumaczeniem: „Zachciało się chamowi panienki z pierwszego domu, palił się do niej, wkręcał się w nasze łaski, a potem, gdy mu ją dano, tak się dureń ucieszył, że, że… no i nie zrobił głupio! bo co by się tu stało beze mnie! zmarniałoby wszystko! On ze swoją starożytną orką! W takie ręce dostał się ten majątek!”. A gdy trzeba było silniejszych atutów, udowadniał Mariusz, że Włosek wkradł się w łaski starego Adama Strumieńskiego i wysadził Mariuszów z siodła, zanim zdołali się porozumieć z tym starym wariatem.

Aby Strumieńskiego upokarzać, pokazać mu, jaką to on jest zakałą rodu, mówił przed nim o znakomitych koligacjach rodziny Strumieńskich, o przodkach, ich czynach dawnych, o herbie; robił to umyślnie i złośliwie, chociaż przypisywano mu naturę zupełnie niezłożoną, prostą, ale poczciwą, i uważano go za weredyka» weredyk – osoba mówiąca prawdę bez względu na konsekwencje. pierwszej wody, który „rznął prawdę prosto z mosta”. Jednakże poczciwość była zaletą, którą jako cechę rzekomo koniecznie uzupełniającą sugestionowała drastyczność jego obejścia się, rubaszność wyrażeń, jeżeli zaś zdarzyło się, że stryj od czasu do czasu spełnił coś dobrego, to właśnie kupował sobie tym sposobem prawo do rubaszności i do złego. – Te „proste” natury zawierają w sobie więcej skrytek, niż się zwykle przypuszcza; już by się też zdało zrobić raz z nimi porządek!

Że i Ola, o tyle, o ile jej wypadało, należała do obozu stryja, tłumaczy się także tym, że lubiła go bardzo od dziecka, on zaś, wyzyskując to, niby ochraniał ją przed Strumieńskim, pytał: „Jak się ten pachołek z tobą obchodzi?”, udzielał jej rad i wskazówek, z którymi Ola kryła się przed mężem ostentacyjnie. Był to odwet za to, że Strumieński czasem dawał jej uczuć, iż uważa ją tylko za swą metresę, co znowu z jego strony było odwetem za jej twierdzenie, że jest żoną, a nie kochanką, za jej lgnięcie do stryja, wreszcie za to, że Ola zdawała się zupełnie nie troszczyć o jego konserwatywno-arystokratyczną zmianę frontu i uważała go po dawnemu tylko za eks-plebejusza (coś nowego niełatwo przyjmował jej umysł). Nieuwaga Oli w tym względzie bolała go tym bardziej, że uważał ją za instynktowną znawczynię wytworności, cenił jej smak i takt; Strumieński bowiem, jak wiadomo, był przystępny dla wielu przesądów. Raz przyszło między nimi do kłótni – z tego powodu, lecz nb. z innej okazji. Strumieński, czując się bezsilnym, z udanym spokojem rzucił na ziemię wazę japońską, którą Ola niedawno kupiła w Warszawie, na to zaś Ola porwała naprawiony dopiero co przezeń zegar antyk i potłukła go, a przy tym oblała męża szczerym potokiem mimowiednych szczerości („naturlautów”), przeważnie obelg używanych przez stryja. Strumieński zauważył, że nieraz jeszcze będzie wazy rozbijał, aby się prawdy dowiedzieć, ale że obelgi Oli wcale nie były w smaku wybredne ani instynktowo arystokratyczne, tego nie zauważył.

Gdy Strumieński uwikłał się w aferę z X-em, stryj miał znowu sposobność do udowodnienia: „Jaki to marnotrawca, jaki to głupi człowiek, dał się oszukać temu X-owi!”. A z X-em żył w przyjaźni! Może być, że wobec takich powiedzeń Strumieński wolał swoją nieostrożność (tylko? patrz s. 176/77)»
Fragment: Ten moment rzekomej dobrej wiary i przygotowywania sobie zawczasu rzetelnych motywów powtarza się w historiach wielu oszustw. Pozory dobre i złe cudownie splatają się z sobą, a potem u widzów wywołują wręcz przeciwne osądy, dlatego bo tzw. zło zawsze jeszcze ludzie wyobrażają sobie jak akt szczerej decyzji na sposób Franciszka ze Zbójców, Jagona lub Ryszarda III, zamiast widzieć, jak ono już przy swym urodzeniu się, wiedzione instynktem samozachowawczym, wchodzi w chemiczne połączenia z pierwiastkami „dobra”, od których sobie maski pożycza. (…)
Skocz do miejsca ⇒
upozorować jako dobrowolną ofiarę i dla konsekwencji nie wytaczał X-owi procesu. Mariusz miał pogardę dla chłopstwa dochodzącą do szaleństwa: znęcał się nad swoimi parobkami, bił ich po twarzy, szturkał palicą, jednym słowem, był panem starej daty. Obici chcieli się mścić, zaczajali się kupkami na Mariusza, który, korzystając z tego, jeszcze bardziej się zaciekał, postawił cały swój dom na stopie wojennej, uzbroił służbę, urządzał obławy na nieprzyjaciół. Wznowił jakiś błahy spór z gminą o granicę, robił awantury, a gdy Strumieński krzywił się na to i mówił, że dla błahego zysku nie trzeba się narażać, stryj udrapował się w ideę i dał mu do poznania, że nie zna widocznie wartości tej świętej ziemi, którą przodkowie przekazali do strzeżenia. Na stronie: gdzież tam taki, co się wyrwał sroce spod ogona, będzie dbał o ziemię ojców. (A folwark był, jak wiadomo, kupiony). Doszło do takich pogróżek, że i Strumieński musiał chodzić z bronią, co także na niego ściągnęło nienawiść. Pewnej nocy spłonął dom stryja i gumna» gumno – budynek, w którym składane było zboże przed wymłóceniem. ze zbożem. Nie ulegało wątpliwości, że go podpalono, lecz sprawcy nie wykryto. Stryj z własnego kapitaliku pobudował się i teraz Strumieńskiemu jeszcze trudniej było wykurzyć go, bo stryj bił w to, że włożył tu swoje pieniądze, ma więc prawo, a taki wyrzutek w rodzinie chce go wyrzucić itd. Uwziął się na wieczną dzierżawę, sprowadził syna i zasiedział się.

Jedynym człowiekiem, z którym Strumieński mógł jako tako przyjemnie obcować, był ksiądz Huk, wikary z pobliskiego miasteczka, dawny kolega Strumieńskiego. Prowadzili z sobą dysputy religijne, dawali sobie różne dzieła do czytania, aby siebie wzajemnie przekonać, i w końcu polubili się. Ksiądz był synem cieśli, afiszował się z tym dość głośno, mówiąc, że wszystko sam sobie zawdzięcza, a Strumieńskiemu wyrzucał, że udaje arystokratę, że wstydzi się swego pochodzenia, choć będąc z ludu powinien lgnąć do ludu, a nie pchać się między panów itp. A więc, jak widzimy, ksiądz ów brał na serio tego rodzaju „zapatrywania” Strumieńskiego, zacietrzewiał się razem z nim w rozmowach, naturalnie nie przeczuwając nawet, że w praktyce zapatrywania te wciąż się załamywały i przeinaczały. Dbał o zapatrywania Strumieńskiego, a więc o to, co w jego duszy było na wystawie, nie o duszę samą i jej szczęście. Jego namowom i wskazówkom zawdzięczał Strumieński rozmaite dobrodziejstwa, jakie wyświadczał mieszkańcom okolicznym, chociaż spełniał je z pewną dozą, a raczej pozą lekceważenia i niewiary. Żeby jawnie wyrazić swe nowe przekonania, rozpoczął Strumieński nawet budowę kościoła dla wsi. Wikarego zrazu bardzo to zdziwiło, zwłaszcza gdy widział, że Strumieński sam pilnie zajmuje się architekturą kościoła i jego wewnętrznym ozdobieniem, które wypadło w duchu pietyzmu i skupienia religijnego. Osądził więc ksiądz: „To jest już moja dusza, chociaż sama siebie nie rozumie i przybiera inną szatę”. I postanowił być takim, jak ks. Myriel z Nędzników W. Hugo. – Nie próżno Strumieński w dzieciństwie służył u księży i sam msze odprawiał; teraz zaś przypomniała mu ten dawny nastrój lektura niektórych Ojców Kościoła, pełna dytyrambicznych zachwytów, wyrażonych rozlewnym stylem, stylem ludzi-ascetów, którzy pisali dla pławienia się w jednym uczuciu, a nie dla czytelników. – Zresztą w fakcie, że Strumieński budował kościół, nie było nic dziwnego, gdyż koszta budowy opędzano nie z jego własnych funduszów, ale z funduszów przekazanych osobnym legatem Adama Strumieńskiego. Legat ten, mający najpewniej jakieś znaczenie ekspiacyjne, zapisany był na jakikolwiek cel dobroczynny lub religijny, który oznaczy generalny spadkobierca. Otóż rozporządzenie spadkobiercy, odnoszące się do legatu, przypadło jakoś właśnie na ten czas, w którym stryj zaczął się na nowo pobudowywać – niemało też było z tego powodu nowych kwasów, gdyż stryj żądał, żeby legat tymczasem zużyć na cel konkretniejszy i bliższy, tj. na domy na folwarku, a Strumieński stanowczo oparł się temu, oświadczając, że chce wypełnić ostatnią wolę swego ojca. To dało stryjowi nową sposobność do wydobywania różnych kompromitujących szczegółów z przeszłości zmarłego Adama Strumieńskiego. Ola wreszcie musiała lawirować między uczuciem dla stryja a rozwijającym się w niej zalążkiem dewocji, który Strumieński pielęgnował z pewną pieczołowitością godną lepszej sprawy – cieszył się on bowiem, że bodaj w ten sposób może na nią oddziaływać i mieć z nią przecież jakiś wspólny teren, w guście bardziej kontemplacyjnym.

Ale w końcu nawet na owym księdzu zawiódł się Strumieński. Ksiądz, dysputując, nie umiał szanować w nim przeciwnika, nie umiał stanąć razem z nim na punkcie zero, traktował jego argumenty z arogancką pobłażliwością i zawsze twierdził w końcu, że Strumieński właściwie jest już przekonany, tylko z uporu i ambicji nie chce tego przyznać. Nie mógł wiedzieć, że Strumieński chce mieć w nim tylko surogat tego obcowania duchowego, które utracił wraz z Angeliką, którego nie mógł mieć z Olą. W końcu uwziął się ksiądz nakłaniać Strumieńskiego, by się przed nim spowiadał, i narzucał się z tym bardzo niezręcznie, imputując Strumieńskiemu z góry grzechy, których tenże albo nie miał, albo które w całkiem inny sposób oceniał i odczuwał. Mieli dysputę o grzechach, w której Strumieński stanął na stanowisku dość podobnym do zasłyszanej od Gasztolda doktryny o obojętności piękna i brzydoty w sztuce, w odwet zaś za natarczywe zaczepki księdza, zrazu, niby pod pozorem wyznań spowiedziowych, wybadywał go o rzeczy erotyczne, natrząsał się z jego naiwności na tym polu, udawał cynika, namawiał go do stosunków z kobietami, malując mu niedozwolone rozkosze w artystycznych, ponętnych barwach. Wskutek tego ksiądz zirytował się, zbeształ Strumieńskiego i na pewien czas odsunął się odeń, ale się potem pogodzili i dość dobrze żyli ze sobą.

Impet Strumieńskiego na polu „czynów” osłabł dość wcześnie. Odkrył w sobie różne głupie ambicyjki, zobaczył, jak mu się zdawało, olbrzymie trudności zorientowania się w pracach społecznych, trudności, których inni dlatego się nie bali, bo ich nie widzieli, stwierdzał na każdym kroku chaos zasad, mały zakres tego, co zdziałać można, wreszcie brak łączności między tym „coś”, co w nim podobno było, a tym, co się wydarzało na najkrzykliwszych pobojowiskach życia. Odczuł także, chociaż na małą skalę, że nie tyle idzie o zewnętrzne niebezpieczeństwa, powodzenia i dobrobyty, co o zawikłania wśród najbliższych sobie ludzi, bo te go najwięcej interesowały i przejmowały. „Odczuł” – bo określać, to ja sam określam za niego. Wśród zastoju swych najlepszych spraw psychicznych uregulował sobie pewien modus vivendi» modus vivendi (łac.) – sposób życia. , maszynowo już oddawał się pewnym zajęciom obywatelskim, w które wlazł. Straciwszy istotny impet, nie miał siły otrząsnąć się z narzuconych mu stosunków, lecz z przyzwyczajenia łatał życie dalej, żeby zaś zatrzeć ową łataninę w swych czynach, wymyślił sobie rodzaj oportunizmu życiowego, potem nawet przybrał sobie dobrze brzmiącą nazwę „artysty życia”.

Był to więc – mówiąc popularnie, czyli bardzo źle – ciasny samolub o widnokręgach spodniczkowych, pasożyt społeczny itd. Chciał być innym, ale zrobił fiasko.

Najwidoczniej rodzą się takie niepotrzebne indywidua na świecie – powiedział lis, patrząc na ryby pływające w rzece.