Jezus Świebodzińczyk, syn Pantery, w poniemieckim stepie
Jezusisko Świebodzińskie jest o wiele bardziej przerażające, niż się o nim mówi. Bo przerażająca jest prawda o Polakach, która bije z tej figury po pysku.
No ale okej. Od początku.
*
Nie było na Świebodzin zjazdu z autostrady Berlin-Warszawa. Nie było prostej drogi do Chrystusa. Ciernie i pod górkę. Jak zawsze. To znaczy – był zjazd, ale zamknięty. No i musiałem jechać naokoło. Zjechać na Trzciel, a potem wlec się do Świebodzina powiatową drogą. Cóż począć. Zjechałem, wlokłem się. A przede mną się wlekły tiry w kupie podróżujące. Na litewskich, rosyjskich i białoruskich blachach. Było ich z pięć i jechały zderzak w zderzak. Nie dało się ich wyprzedzić. Tiry syjamskie, w bloku, razem, w sojuzie, kurwa, nieruszymym. Byli w kraju, który traktowali jako wrogi i nieprzyjazny – i lepiej tu było zbić się w kupę.
W końcu jednak tiry skręciły na Słubice, a w ich miejsce pojawili się lokalni królowie szos w golfach i oplakach studningowanych w imię Pańskie. Podokręcane spojlery, szerokie kapcie, rury wydechowe jak trąby jerychońskie. Dojeżdżali swoje auta po Niemcach na śmierć, dorzynali je na tym lubuskim stepie. Kojarzyli mi się z postapokaliptyczniakami z Mad Maxa. Tym bardziej, że tu wszędzie dookoła widać było ślady niemieckiej cywilizacji, której nikt tu już nie rozumiał i nawet nie starał się rozumieć. A, jak wiadomo, jeśli czemuś nie potrafi się stawić czoła – to trzeba to obejść naokoło.
No trudno. Królowie szos poryczeli i zniknęli, a ja rozglądałem się za Jezusem.
I patrzę naraz – jest! Jest oto! On to! On ci! O wa! Tyś to! Tuś mi! Ora, ora, ojra, ojra, ojro, ojro, ałła, ałła, andele, andele, arriba, arriba!
Biały Jezus, przypominający z daleka ludzika Michelina, który oponki zrzucił i zhipisiał – mignął przez chwilę na horyzoncie. Na chwilę tylko – bo znów straciłem go z oczu. Zniknął, utopił się Jezusisko w plątaninie papianych dachów, bloków płytowych, szyldów z miliardem liter, które nie składały się w żaden poważniejszy przekaz poza takim, że EJ KURWA JA TEŻ TU JESTEM TEŻ MAM RODZINĘ DWÓJKĘ DZIECI MARCIN I LUIZA TEŻ CHCĘ SE ZAROBIĆ DOSTRZEŻCIE MNIE I TO MNIE DAJCIE SIĘ WYCHUJAĆ NA WYMIANIE OPON KLOCKÓW HAMULCOWYCH TO U MNIE PRZEPŁAĆCIE ZA TERAKOTĘ I BOAZERIĘ TO U MNIE NAPRAWCIE PIECYK ŁAZIENKOWY PIERDOLNE MŁOTKIEM I ZAPALI EJ.
I to wszystko, te wszystkie szyldy, w miliardzie kolorów, kształtów, pogrubień, skursywień, zmajuskuleń, rozwrzeszczeń, rozryczeń, rozścierwień. Zresztą, w porządku. Zdolność przetrwania mojego narodu jest imponująca. A moje upierdliwe czepianie się estetyki tego przetrwania jest po prostu pięknoduchowstwem. Wiem. Rozumiem tę estetykę, bo nie wzięła się znikąd. I nie zniknie. Trzeba będzie coś z nią zrobić. Na niej budować. Z niej klecić. Bo nic innego nie mamy.
Kręciłem tymczasem głową dookoła, ponad dachami patrzyłem, ponad tą tkanką paracywilizacyjną, ponad tym wszystkim co nosiło zbiorczą nazwę „Świebodzin”. Szukałem Jezusa. Ale Jezusa nie było. A tak wszyscy się jarali, że go z każdego punktu w mieście widać, patrzcie. Tyle było gadania, tyle fotek w poważnych magazynach reporterskich, że niby zza bloków wystaje, zza kamienic wyziera, zza płota zerka, zza krzaka błyska.
W końcu zjechałem na parkinżysko połupane koło blaszanego supermarketu, koło zrobiłem na asfalcie – i zatrzymałem się przed parką świebodzińskich normalsów: on w dżinsach i w koszulce polo, ona w spódniczce i żakieciku. Otworzyłem okno.
– Przepraszam bardzo – zaczepiłem – Jezusa to gdzie znajdę?
– Tę figurę? – Normals poparzył na mnie a w oczach miał niechęć. – Na główną pan wyjedzie i w prawo, a potem na drugich światłach znów w prawo i tam to gówno stoi.
– Dziękuję – odpowiedziałem. Normalsi piknęli kluczykami swojego audika (dziesięcioletni, nawoskowany, błyszczący, typ „Niemiec płakał, jak sprzedawał”), wsadzili zakupy do kufra – i ruszyli z piskiem opon, tylko się proporczyk Falubazu zamajtał na lusterku. Mało nie przejechali ondulowanej, godnej damy wyglądającej jak nauczycielka polskiego z podstawówki. Ledwie odskoczyła, ondulowana.
– Bezstresowe wychowanie! – wydarła się, odskoczywszy, a w zasadzie jeszcze w locie. – Dzisiejsza młodzież do gazu! Hitlera na was trzeba!
*
No i był tam, był. Mój boże. Stał Jezusisko na kopcu, który był gigantycznym skalnym ogródkiem. Ogrójcem skalnym był ten kopiec. Wytryskiem odpustowej wiochy. Sam jezusoidalny potwór był kumulacją tego wytrysku. Wyglądał, jakby był zrobiony z masy papierowej, a naciśnięta na głowę korona – jak wycinanka przedszkolaka. Porównywanie go z tym z Rio to były jakieś żarty. Był jak traktor-samoróbka przy Maybachu. Zrobiony po taniości, na odjeb się, byle był, byle postawić, byle wyruchać cywilizację śmierci i opresyjne państwo gnębiące katolików. Wyruchać, bo był ten Jezusoid jak wzwiedziony dumnie katolicki penis sterczący nad ziemią, tą ziemią, i biorący ją w posiadanie. Od tyłu. Był jak tatarski buńczuk wbity w step, który rozciągnął się na poniemieckiej ziemi. Bo tu chodziło o pokazanie wała jak Polska cała, o nic więcej. Tak bardzo nie dbano tu o formę, o jakość, o wyrafinowanie, że nie mogło być co do tego żadnej wątpliwości.
Dookoła Jezusiska rozciągało się klepisko zapylone. Podjeżdżające samochody wzbudzały tumany kurzu. W deszczowe dni do Jezusa musi się pielgrzymować po kolana w błocku. Po polsku. Tak w sumie powinno być. Bo to Jezus czysto polski, a to przecież w Polsce, jak pisali dawni podróżnicy, człowiek zdaje sobie sprawę, że błoto to piąty żywioł. Tak więc proszę bardzo, Polaku – przez błoto i siatkobetonową erekcję do zbawienia. Alleluja i brniemy. Raz i dwa!
Ech.
Stanąłem pośrodku tego klepiska, z widokiem na ten gigaskalniak, na tego maszakarona w koronie, najświętszą samowolkę budowlaną, na te budy z dykty, w których można sobie było kupić pod Jezusa kawę rozpuszczalną i hot doga, na jakąś rozgrzebaną budowę z cegieł, nie wiem, hotel Pątnik może – i zacząłem się śmiać. Nie mogłem się powstrzymać. To wszystko było tak kuriozalne, tak niewiarygodne, tak idealnie oddające to, kim naprawdę jesteśmy jako naród, przepraszam, Naród, nie, to za mało: NARÓD – że po prostu powstrzymać się nie dało.
– Szydzić przyjechał – wysyczał pod moim adresem jakiś facet brodaty, który przypielgrzymował punciakiem, i właśnie z pyłu otrzepywał spodnie, bo jak tylko wysiadł z punciaka, to huknął na kolana i dalej się żegnać pobożnie. – Agent ruski, komunista, jaruzel pierdolony.
– Kłamca smoleński – poddałem, ocierając łzy.
– Chuj złamany przede wszystkim – warknął punciakowiec i ruszył z mokasyna w stronę Jezusoida. Energicznie, wzbijając kłęby pyłu.
Podszedłem i ja do Jezusa Siatkobetonowego. Chciałem zobaczyć go z bliska.
Wszedłem na schodki wiodące na szczyt przez ten nieszczęsny skalny ogródek. Dookoła pola były. Płoty. Pustaczany krajobraz. Polska. Polska była dookoła. Tu była Polska. Tu była bardzo Polska, mimo że jeszcze kilkadziesiąt lat temu były tu Niemcy.
Wylewka na cokole jezusowym była niechlujna. Wszystko zapaćkane wapnem z Chrystusa. Bo to było wapno, którym Chrystusa bielono. Z tyłu były metalowe drzwi do jego wnętrza. Do środka Jezusa. Serio. Drzwi. Naprawdę. Można było wejść i, nie wiem, wiadro zostawić. Czy worki z cementem. Jezus robił za magazyn. Ordynarne drzwi, uwalone wapnem. Jak na budowie. Z jakimś skoblem czy tam kłódką. Tu jest Polska i żadne pedalstwo nie będzie nam tu bruździło, kurwa, jakąś, kurwa, potrzebą formy i kształtu. Tu jest naprawdę Polska. Chłopska. Chamska karykatura tej pańskiej, dawnej. Nie o to chodzi, że lepszej: po prostu kiedyś Polska była pańska, a chłop nawet nie wiedział, że jest Polak. Tak było i tyle. Teraz panów już nie ma, ale panowie pozostawili po sobie polskie patriotyczne dekoracje. I w te opustoszałe dekoracje weszli chłopi, którzy w PRL-u awansowali w hierarchii społecznej. Obecnie zresztą nie są już chłopami. Są postchłopami raczej. My jesteśmy. Choć w części. Wszyscy. No, prawie wszyscy. Zawsze się znajdzie paru snobów, co się będą odżegnywali. W każdym razie – teraz to właśnie postchłopi odgrywają ten polskościowy spektakl. Koślawo i nieudolnie, po chłopsku, po prostaku – ale odgrywają. I to z przytupem. Show must go on. W sumie nie ma wyjścia, bo wszyscy dookoła grają to samo. Ale skąd mają ci postchłopi być, cholera, udolni, skąd mają umieć, jeśli ich rola w poprzednich przedstawieniach, tych odgrywanych jeszcze przez panów, ograniczała się do brania po pysku? Do pogębka pańskiego odbierania? Przez setki lat?
Znikąd. Jezus Maria, znikąd. Dlatego to wszystko teraz takie głupie, paskudne i prostackie. Cena awansu społecznego, jak to się mówi, szerokich mas ludności. Coś za coś.
– Mówią, że Żyd – powiedział facet, który stał koło mnie i zadzierał wysoko głowę, żeby zobaczyć twarz Jezusa brodatą. – Ale jaki on ta Żyd, panie. Niemiec. To znaczy – zerknął na mnie wystraszony własnymi słowami – Germanin. Legionista rzymski, ale Germanin. Pantera się nazywał. Tyberiusz Juliusz Pantera. Ja panu mówię. Nie Żyd. Nie Żyd.
– Pantera – powtórzyłem bezwiednie, również zadzierając głowę.
– Pantera – odpowiedział on. – Ksiądz to na kazaniu takich rzeczy nie powie, ale po cichu, prywatnie, to można, a ja – facet pierś wypiął – ja do stołu księżego przypuszczony jestem. Jestem osobistym przyjacielem proboszcza, proszę pana szanownego.
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
– A pan w dobrych relacjach ze swoim proboszczem? – podpytał. – A skądeś to pan w ogóle? Może znam pańskiego proboszcza, a? Bo ja, wie pan, ja mam znajomości w tych kręgach. Jestem ustosunkowany. A pan pierwszy raz u Świebodzińskiego?
– Tak – pokiwałem głową, nie odrywając wzroku od podbródka jezusowego.
– A drogę miał pan dobrą? – nie ustawał ustosunkowany w kręgach.
– Nie – odpowiedziałem. – Naokoło musiałem jechać. Nie ma zjazdu z autostrady na Świebodzin. Zamknięty.
– Ha! – krzyknął ustosunkowany. – Przypadek, pan myśli? Gdzie tam! Prześladują. Nie chcą, żeby prawda wyszła na jaw.
– Na A2 – powiedziałem. – Żeby prawda wyszła nie chcą.
– Na A2, no tak – zgodził się. – Bo to przecież droga z Warszawy na cały świat.
– A całą drogę przed Świebodzinem – wyrwałem jakoś wzrok z gipsowej brody i wbiłem w ustosunkowanego – cały czas blokowały tiry. Ruskie.
Wysłał mi spojrzenie, które miało być porozumiewawcze.
– Widzisz pan. Sam pan widzisz.
*
Zszedłem na dół. Minąłem grupę dzieciaków, którzy też przyjechali szydzić. Robili sobie foty do fejsa, tak się ustawiali, żeby pobawić się perspektywą i udawać, że Jezusowi piony trzepią. Na przykład.
*
Pojechałem do miasta. Zaparkowałem i wszedłem w staromiejskie uliczki.
Chodziłem tak po tym Świebodzinie, chodziłem i wszystko było jasne.
Nic nowego: po prostu polski Świebodzin rozbił się na niemieckim Schwiebus jak obóz tatarski. Tu też wyrafinowana substancja miejska zamieniona została w zbieraninę namiotów nomadów. Jak wszędzie indziej w Polsce poniemieckiej. Kamienice o wysmakowanej architekturze traktowane były jak blaszane budy. Mieli rację Niemcy, gdy mówili, że Polacy nie będą w stanie zagospodarować tych ziem. Odpowiednio wykorzystać pozostawionej na nich infrastruktury. Dokomponować swojego do krajobrazu kulturowego. To nie jest zarzut. To jest proste stwierdzenie faktu. Polacy nie dali rady i tyle. Koniec, kropka. Czasem zdarzały się jakieś nieudolne próby stworzenia paraestetyki, ale budziły wyłącznie politowanie. Nic więcej.
Było jasne, skąd ten skalniak pod Jezusoidem, ta wylewka zachlapana wapnem, te drzwiczki w jezusowej pięcie, ten cały pierdolnik polski u stóp figury. Naprawdę było jasne, skąd ten buńczuk chrystusowy. Tam, gdzie nomadzi, tam i buńczuk. Proste.
Tak, to o to chodzi: nie jesteśmy w stanie dorosnąć to tego, co opanowaliśmy, więc idziemy na skróty. Dlatego wbiliśmy w tę zestepowioną ziemię polsko-katolicką pałę sterczącą. Niech góruje. Nie jesteśmy w stanie ogarnąć tego, co nam pozostawiono, więc idziemy na skróty. Od razu do nieba. Bo inaczej nasza polska obecność w takich miejscach jak Świebodzin będzie po prostu symbolem niemocy. Wystarczy przejść się po uliczkach i porównać to, co było, z tym, co jest. Anglosasi mają termin „urban decay”, który oznacza zwijanie, a nie rozwój miast. W Polsce się go nie używa, bo trzeba byłoby nim objąć cały kraj.
A Kościół w Polsce jest polski do bólu, i to tą wulgarną polskością. Chamską. Prostacką. Rodzącą się na nowo. Dlatego jest taki głupi, dlatego jest taki wulgarny i dlatego ma mentalność prostackiego żłoba. Bo jest jeszcze młody i nieokrzesany. Bo tu chodzi o prawo kaduka. O to prostackie przekonanie, że jeśli nie pierdolniesz w stół, to nikt nie będzie słuchał. Że nie można toczyć wyrafinowanego dialogu, że trzeba innym wywrzaskiwać monolog w twarze. Bo Kościół w Polsce wrócił do barbarzyństwa. Ten świebodziński maszkaron nie jest żadnym dialogiem, żadnym kompromisem. To brutalna ingerencja w przestrzeń publiczną, gwałt na niej, styranizowanie jej. Jest jak tatarski najazd. Chodzi tu tylko o to, żeby pokazać czyje na wierzchu. Jak podczas bójki w gospodzie.
I tak to właśnie wygląda. Polska saute, bez dodatków. Tak by wyglądała Polska, gdyby nie te znienawidzone wpływy zewnętrzne, które każą nam jednak to i owo wyprostować, to i tamto ucywilizować, to czy to przyczesać. Błocko po kolana i Jezus na skalnym ogródku wapnem ochlapany. Tyle, że nawet Jezus jest obcym wpływem. No, ale przynajmniej nie żydowskim, jak się okazuje. Niemieckim, porządnym. Bo Niemca się nienawidzi, ale jak przychodzi co do czego, to przy granicy, w Zgorzelcu, Świecku czy Świnoujściu – wszędzie Friseur i Zigaretten, bo Niemiec z Niemiec nie zajarzy, że fryzjer i szlugi. Bo polskość polskością, flagi na drugiego i trzeciego choć nigdy na pierwszego, ale biznes, Winnetou, jest biznes.
*
Po drugiej stronie Jezusoida stoi supermarket. Prostacka forma, ale forma. Asfalt jednak jest, kąty proste są. Znienawidzona zachodnia kultura śmierci i złowrogi obcy kapitał vis-a-vis rozczochranej polskości. Badziewnej, ale swojskiej. Paskudnej i prostackiej, ale naszej przez wszystkie duże litery. Stałem na tym parkingu, paliłem fajkę i wyobrażałem sobie, że ten Jezus złazi ze skalniaka i idzie rozpieprzyć w cholerę ten supermarket. To Zło. Że kopie z sandała w samochody na parkingu, a one wpadają przez oszklone ściany do środka i rozwalają te kioski z reżimową prasą, te punkty dorabiania kluczy, te butiki próżniacze. A potem skacze po dachu i miażdży tych, którzy zbłądzili i poszli kupić te hiszpańskie truskawki, jakby polskich nie było, tę kapustę złą pekińską, te orzechy złe włoskie, ten czosnek ze Słowacji. A potem niech pójdzie Jezus w miasto, w ten, kurwa, szwabski Schwiebus, i rozpierdoli to, co po tych zasranych Niemcach zostało, a czego Ruscy nie zdążyli rozdupczyć do końca w czterdziestym piątym. Żeby postawić na tym miejscu nasze, polskie miasto. Z pustaków, jak się należy, i z blachy falistej. I ozdobić je pięknymi szyldami i reklamami. I ulice girlandami kwiatów obwiesić, żeby procesje po nich chodziły. Tak powinno być.
• • •
Więcej o książce Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Ziemowita Szczerka w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art
Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian w naszej księgarni internetowej
• • •
Czytaj także:
- Ziemowit Szczerek - Mokry sen zespołu Laibach, czyli karma dla hipstera na Metelkowej
- Ziemowit Szczerek - Wacht am Rhein, czyli Niemcy to wschód, a nie zachód
- Ziemowit Szczerek - Reportaż z oglądania w tv i śledzenia w necie wydarzeń z 11.11 w Wa-wie
- Ziemowit Szczerek - Rzondzi xionc
- Ziemowit Szczerek - Tajna historia Polski, czyli naród Polski, który ma kilkadziesiąt lat
- Ziemowit Szczerek - Polski Lwów
- Ziemowit Szczerek - Przeciwpolska
- Ziemowit Szczerek - Polska nie żyje
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2 i pół: Precz z Polanami, niech żyją Wiślanie!!!
- Ziemowit Szczerek - Karel Gott mit uns, czyli jak wpaść w dziurę między dwoma Cieszynami i nie móc z niej wyleźć
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2, czyli Wielki Radom. Część druga zapisków z najbardziej polskiej części Polski
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza, część I
- Ziemowit Szczerek - Ukoncete prosim vystup a nastup, śmiejące się bestie
- Ziemowit Szczerek - Mówił mi raz stary góral, będzie Polska aż po Ural. Czyli mit Warszawy 193cośtam
- Ziemowit Szczerek - Wandalowie na gruzach Rzymu, czyli Ruinenwert
- Ziemowit Szczerek - Jura Transylwańsko-Częstochowska
- Ziemowit Szczerek - Hipster prawica i audiencja u Viktora Orbana
- Ziemowit Szczerek - Lechu Kaczyński, wstaw się za nami grzesznemi
- Ziemowit Szczerek - Rzeźpospolita Obojga Narodów
- Ziemowit Szczerek - Alternatywna wersja Polski
- Ziemowit Szczerek - Brutopia - Mińsk
- Ziemowit Szczerek - Dojechawszy do Babadag
- Ziemowit Szczerek - Molwania: pogranicze polsko-czesko-niemieckie, Frydlant-Bogatynia-Zittau
- Ziemowit Szczerek - Elbonia: płackarta ze Lwowa do Odessy
• • •
Zobacz także:
• • •
Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”, autor opowiadań publikowanych m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 r. książki pt. „Paczka radomskich”. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.