Afrykańskie korzenie UFO

Anthony Joseph / Książka

W gorącej i hedonistycznej atmosferze Toucan Bay, karaibskiej enklawy na planecie Kunu Supia, z pustyni powraca legendarny szmugler syntetycznej melaniny Joe Sambucus Nigra. Za głowę dilera wyznaczono nagrodę, a w portowym burdelo-barze „U Houdiniego” czeka na niego gromada wrogów, w…

Historie o ludziach z wolnego wybiegu. Pasty i skity

Sławomir Shuty / Książka

"Historie o ludziach z wolnego wybiegu. Pasty i skity" to pierwszy sezon serialu dokumentującego zielone wieloświaty. Wchodzimy w butach w życie społeczności przemasowionej bez zastanowienia w trakcie jej upadku z kosmicznego drzewa braku czasu i empatii. Zaludniające zielony mixkosmos hominidy…

Zaczarowany uber

Zenon Sakson / Książka

***Zrodzone z podziemia psychoaktywne bajdy tajemniczego geniusza, którego tropem idą tylko prawdziwi dzicy detektywi literatury polskiej. Zaszyfrowany anty-jaszczurzy przekaz, literackie mołotowy rzucone ku chwale Santa Muerte. Meskalina kipi w garczku, ciało zabitego Buddy gnije na trakcie z Polski do Meksyku,…

Niż

Maciej Topolski / Książka

Niż Macieja Topolskiego to zbiór próz poetyckich zawierających elementy eseju i reportażu, a poświęconych pracy kelnerskiej. Książka została podzielona na pięć części, w których autor porusza kolejne aspekty pracy w gastronomii. Od rekrutacji przez kontakt z klientem po problematyczne relacje…

Pokolenie wyżu depresyjnego

Michał Tabaczyński / Książka

Depresyjne przebudzenia, poranny szczyt depresji, depresyjna droga do pracy, sama praca – jeszcze bardziej depresyjna. Depresyjne samochody i depresyjne korki, w których te samochody beznadziejnie tkwią. Depresyjna literatura i muzyka depresji w tle. Depresyjne kolacje i przedsenne miłosne uniesienia naznaczone…

Oni migają tymi kolorami w sposób profesjonalny. Narodziny gamedevu z ducha demosceny w Polsce

Piotr Marecki, Tomasz Tdc Cieślewicz / Książka

Obecnie, gry komputerowe produkowane w Polsce stanowią jedną z najbardziej na świecie rozpoznawalnych marek. Jak jednak wyglądały początki rodzimego gamedevu? Czy wszyscy twórcy gier się do nich dziś przyznają? Jaki był wpływ demosceny na gry? I co autorzy gier z…

Nauka i praca

Aleksandra Waliszewska / Książka

Album Aleksandry Waliszewskiej. Aleksandra Waliszewska - lubi wydawać albumy.   Dear Customer! If you want to order the book and have it shipped abroad, please contact us at dystrybucja@ha.art.pl

Dropie

Natalka Suszczyńska / Książka /

W Polsce, w której wysokie czynsze, niskopłatna posada w bankomacie, gadające ptaki, uchodźcy z krajów Beneluksu oraz psy upijające się w tawernach są na porządku dziennym, dziewczyna o refleksyjnej naturze mierzy się z wejściem w dorosłość.

Gigusie

Gigusie / Książka

Jakub Michalczenia ma znakomity zmysł obserwacji, co dla prozaika realisty jest ogromnie istotne. Świat, który opisuje, jest prawdziwy i wiarygodny, czytelnik nie ma wątpliwości, że to wszystko prawda, że tacy ludzie istnieją i takie jest ich życie.Kazimierz Orłoś  To nie…

Dziwka

Dziwka / Książka

Weronika pada ofiarą zbrodni ze szczególnym okrucieństwem. Jej przyjaciółka Mery wraca do znienawidzonego rodzinnego miasta, by znaleźć mordercę. Jednak gdy słowo "ofiara" przeplata się z "dziwka" łatwo zgubić  właściwy trop. *** Śmierć Weroniki jest przedwczesna, tragiczna i wielce zagadkowa. Prywatne…

Turysta polski w ZSRR

Turysta polski w ZSRR / Książka

Jeśli pół życia się zmyśliło, a resztę przegapiło, to można zawrócić do ostatniego wyraźnego obrazu w pamięci i od niego zacząć jeszcze raz. Nawet jeśli tym obrazem jest Związek Radziecki. Po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego trafiłem na przewodnik po ZSRR,…

Psy ras drobnych

Psy ras drobnych / Książka

Bohaterka: pacjentka (lat 28) depresyjna, bezczynna, zalegająca w łóżku, wycofana z relacji towarzyskich, przyjęta do szpitala psychiatrycznego z powodu pogarszania się stanu psychicznego i nadużywania leków. Cechuje ją postępująca apatia, spadek energii z zaleganiem w łóżku, utrata zainteresowań, gorsze skupienie…

Frontpage Slideshow | Copyright © 2006-2013 JoomlaWorks Ltd.

Najpolstsza 2, czyli Wielki Radom. Część druga zapisków z najbardziej polskiej części Polski

Ziemowit Szczerek

Nie ma polstszej Polski, niż trasa pomiędzy jej dwoma stolicami, pomiędzy Warszawą a Krakowem. Choćby stawał przysłowiowy na chuju chuj – nie ma. Nie ma i koniec.

Nawet hitlerowcy to wiedzieli, i jak w 1939. dali Polsce w dupę i powłączali sobie do Rzeszy, co się tylko dało, to tego się już jednak nie dało i musieli kombinować z tą całą Generalną Gubernią. Czyli nawet dla hitlerowców negowanie polskości (jeśli myślimy kategoriami narodowymi, a oni myśleli) ziem między Wawą a Krakowem było zbyt przegięte, a – umówmy się – mało co dla nich było zbyt przegięte. Tak. Trasa Warszawa-Radom-Kielce-Kraków to najpolstsza Polska.

Co, w gruncie rzeczy, ma bardzo niewielkie znaczenie. To znaczy – ma je o tyle, że na tych ziemiach można powiedzieć „sprawdzam”. Zobaczyć, jak wygląda Polska saute. Bez miast budowanych przez Niemców czy Austriaków. No, niby budowali je tu Rosjanie, ale oni byli z tej całej trójki najmniej ogarnięci, a nawet, cóż, bywali mniej ogarnięci od ogarnianych.

 

*

Wszystko zaczyna się jeszcze w Warszawie, wokół Pałacu Kultury. I to wcale nie chodzi o sam Pałac Kultury, tylko o Plac Defilad, ten przekopiowany z Syberii kawał niczego, który owija Pałac jak capiąca onuca. Jak bufor oddzielający go od reszty miasta tak samo, jak Białoruś i Ukraina oddziela Moskwę od Europy. Kiedyś przeciągały przez Plac Defilad defilady. Trudno to sobie teraz wyobrazić. Na przykład pierwszego sekretarza sterczącego jak ten chuj tam, gdzie teraz jest przystanek mikrobusów rozwożących Mazowszan po okolicznych mazowieckich buraczanych i kapuścianych polach.

Na trybunie, na której dawniej pierwszy sekretarz szczerzył się jak Eugeniusz Bodo i machał łapką do wyprężonych fallicznie żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, przysiadają kierowcy tych mikrobusów. Jarają szlugi, siorbią po miejsku kawę z papierowych kubasów i czekają, aż im się wozy zapełnią Mazowszanami. A gdy się zapełnią, wtedy kierowcy gaszą szlugi, wydupcają kubki z kawą koło kosza i wyruszają w męczącą podróż tymi samymi mazowieckimi asfaltami, co zawsze.

Wypompowują krew z warszawskiej pompki i rozprowadzają ją między pustaczane domy Prerii Mazowieckiej, między jej rozpierdolony do szczętu krajobraz kulturowy, a raczej tak zwany krajobraz kulturowy, bo to słowiańskie pueblo rozsmarowane po tysiącach płaskich kilometrów kwadratowych wstyd nazwać krajobrazem kulturowym. Bo krajobraz kulturowy – jeśli by tak zapytać byle którego antropologa – to świadectwo kultury, którą wytworzyło dane społeczeństwo. A tak się składa, że krajobraz kulturowy, który wytworzyło społeczeństwo, które z perwersyjną przyjemnością uwielbia nazywać siebie Narodem Polskim, wytwarza od jakiegoś czasu tak zjebany krajobraz, że nic, tylko nad brzegiem rzeki Wieprz usiąść i zapłakać. Rozplótłszy pierwej włosy.

No, ale wracając pod Pałac – w przypływie masochizmu zdarza mi się czasem tam usiąść, i – jak ci kierowcy – zapalić papierosa. I patrzeć. Ta płaskota wokółpałacowa ma dziwną właściwość: sprawia, że wszystko tam się wydaje bardziej. To znaczy, że jest większa, niż jest i że jest tam bardziej pusto, niż jest. Że syf jest większy, niż jest. Że ludzie są bardziej zżuleni, że bardziej utykają na swoje zegzemowane kończyny. Że bardziej piździ tam, niż piździ w rzeczy samej. Być może się tak tylko wydaje, no, ale wydaje się i tyle.

Kiedyś widziałem, jak jesienny wiatr porwał pod Pałacem drzwi do sracza. Takie przeciętne drzwi do kibla, jakie są w każdym bloku. Białe, z okienkiem od góry i z kratką wentylacyjną u dołu, żeby gaz nie udusił i cug żeby był. Siedziałem, jarałem fajkę i patrzyłem, cokolwiek, cóż poradzić, zdziwiony, na te latające drzwi, i dopiero po jakimś czasie się pokapowałem, że to nie wiatr ciska drzwiami od sracza po Placu Defilad, tylko jakiś warszawianin sobie te drzwi upodobał, podjął z ziemi syberyjskiej (bo z jakiegoś powodu leżały sobie pod Pałacem) i je gdzieś niesie. A że niski był, to go zza tych drzwi nie było widać. No i, nie bójmy się tego powiedzieć, nawalony jak stodoła, to go tu i ówdzie znosiło. W którymś momencie życie go przerosło, nieszczęśnika, położył się więc na środku Placu, w tym – mniej więcej – miejscu, w którym dawniej stawali w rządku, jak do rozstrzelania, generałowie LWP, a że mu zimno było, to przykrył się drzwiami i zachrapał. Samochody omijały go jak gazon na rondzie.

Na Dworcu Centralnym, świeżo odremontowanym, też: żulem nadal tchnie jak tchnęło przed tym słynnym remontem, nad którym cała świadoma i obywatelska Warszawa się tasowała wzdychając z zachwytu, a gdy się remont skończył, to poleciała od razu oglądać i robić zdjęcia cyfrowymi lustrzankami. Poleciała i wróciła do domu, a dworzec został. I schody ruchome znów nie działają, jak nie działały. Bo to jest taki polski los. Stoi to stoi, na chuj drążyć temat. Chuj z tym. No i tak się ten chujztymizm unosi nad naszą Ojczyzną, jak dym z wypalanych traw.

Im dalej na południe, tym weselej. Ta rozbrajająca parodia dworca kolejowego, jakim jest Warszawa Zachodnia, jest tego losu najlepszą ilustracją.

Na Dworzec Zachodni powinno się wozić zagraniczne wycieczki. Zamiast do – dajmy na to – Wilanowa. Żeby pomiędzy tymi zasranymi od góry do dołu ścianami sobie pochodziły te wycieczki, pomiędzy straganami z Gorejącem Sercem Pana Jezusa w trzech smakach sprzedawanym z łóżka polowego, żeby se powiesić na ścianie. Z bateryjką koniecznie wsadzoną od tyłu, bo wtedy świeci i ćwierka przenajświętszymi kolorami, a Jezus śpiewa „I Will Survive”, bo obrazek jest zrobiony na endżinie tej śpiewającej ryby na ścianę, co to kiedyś była modna.

Po tych moczem podmytych, ruszających się płytach podłogowych, żeby se pochodzili. Żeby wiedzieli, że to Polska właśnie, a nie Wilanów, który dla Polski jest tak mniej więcej reprezentacyjny, jak Pałac Chanów w Bakczysaraju dla Turkmena handlującego podrabianą gorzałą spod łady gdzieś w Donbasie. Że z tym właśnie świat ma do czynienia, gdy ma do czynienia z Polską. A nie z Wilanowem. Że nie z królem Janem tu będzie sprawa, a z handlarzami z przejścia podziemnego, z kolejarzami z pekapu, którzy wszyscy wyglądają, jakby zamierzali popełnić samobójstwo rozszerzone o osieroconych pasażerów, z gliniarzami, którzy siedzą po swoich radiowozach i tylko kombinują, jakby tu se ulżyć i nadużyć, z kierowcami autobusów, którzy reinkarnowali się w swoje wąsate wcielenie z poprzednich żyć, w których wszyscy co do jednego byli rozwozicielami kartofli. Z nimi, a nie z królem Janem i Marysieńką.

A później, jeszcze dalej na południe, zaczyna się płaskoć i stepo-polo. Co jakiś czas tylko to stepo-polo porastają podgrójeckie sady jabłkowe, które porastają tę płaskotę po horyzont tak samo, jak we Francji winnice porastają pagórki. Jaboland. I to jest w sumie nawet fajne. W tym Jabolandzie pociąg osobowy zatrzymuje się nader często, na stacyjkach wyglądających trochę jak z Ludowej Republiki Dzikiego Zachodu. Wsiadają do niego jacyś ludzie, ale zadziwiająco mało żywi. Jakby prosto spod ziemi wypełzli, w tych swoich szarych porciętach i czarnych buciętach kupionych za dwanaście złotych w teskaczach i kerfurzakach. Z tych koszów wyprzedażowych z napisem BIERZCIE I JEDZCIE BO TO CIAŁO MOJE TYLKO 9.99 TANIO OKAZJA POLECAM. I wsiadają tacy bez żyć, bo co to za życia, wsiadają tacy zzombowacieli, bo niby wracają do domu, do życia, ale co to, kurwa, za powrót. Jak było na początku, od kiedy pamiętam, teraz i zawsze. I, obawiam się, na wieki wieków amen. Jadą, a gdzieś pomiędzy stacją Jabcoczyce a stacją Pryta Książęca, na pustaczanej ścianie, ktoś wypisał wielkimi wołami: „CZY ISTNIEJE ŻYCIE PRZED ŚMIERCIĄ”? A zaraz pod tym, z jakiegoś nieokreślonego powodu: „CZY TO JESIEŃ CZY PRZEDWIOŚNIE CHUJ NA CZOLE MI NIE ROŚNIE”.

Hipsterzy jadący z Warszawy do Radomia zapadają się głębiej w swoje fotele i szarzeją ze strachu, że ich też to może czekać. To zzombiewacenie. Odżycienie. Jamesy Deany na głowach im przyklapują z lęku. Sam się, kurwa, boję, jak na to wszystko patrzę. Kto wie, czy to w ogóle nie jest mój największy lęk ever. Warka. Wielkie piwne cysterny są opisane po czesku, ale równie dobrze mogłyby być opisane po tamilsku. Czeski, tamilski – tutaj to taka sama egzotyka. Bo to wszystko, ta Warka, to międzywarszaworadomie, to jest pustka, to jest osobny świat. Zlokalizowany na komecie krążącej dookoła Ziemi. Która, co prawda, tęskni za Ziemią i kiedyś w nią w końcu pierdolnie z impetem, ale jeszcze nie dziś.

A potem pociąg jedzie na południe i wszystko się kończy. Trochę, jakby kończył się świat.

Pociąg koleboce się tym stepo-polo, płaskocią tą nieszczęsną, tym niczym pośrodku niczego.

A później, gdzieś na horyzoncie stepo-polo, zaczynają się wić rury. A za rurami – zaczynają świecić światła bloków. To jest Radom. Kiedyś jechało w moim przedziale dwóch Murzynów. Łypali niepewnie, czy który z nawalonych chłopaków, co to się kręcili po korytarzu, nie zechce ich sklepać w imię ideologii różowej skóry, ale na szczęście nikt się nie rzucał. Odwrotnie, wszyscy udawali, że Murzynów ignorują. Że co tam dla nich Murzyni w osobowym gdzieś pod Warką. Że światowcy z nich, w Hurghadzie byli i niejedno widzieli, Murzyna też. I że zupełny lajcik: Murzyn-niemurzyn.

No, ale ci Murzyni jednak łypali niepewnie. Co prawda tylko z początku, bo później zagapili się w okno. Zagapili się na tę płaskoć, jakby nie mogli uwierzyć, że to tu, ze to tu jest ta cała Europa i cywilizacja. Zagapili się na te pola malowane pustakiem rozmaitem, na ten krajobraz w wersji basic, na ten podkład, na którym nic nie postawiono, a to, co jednak postawiono, to najlepiej by było rozdupczyć i zastanowić się jeszcze raz. Nic tu nie było, dlatego wszyscy z ulgą zawsze witali pojawienie się Radomia. Nawet, jeśli się nie przyznawali.

Bo Radom zawsze miał średnią renomę w okolicy. Tradycyjnie psy na nim wieszały Kielce, ale teraz zaczęła też wieszać Warszawa. Bo nabijanie się z Wąchocka jest już passe, a na wjeździe do Radomia powinna stać, zamiast Statuy Wolności, Chytra Baba z flaszką cytrynowego Zbyszka w ręku.

Pewnie powinna, i to ufundowana przez wdzięcznego za reklamę Zbyszka zapewne. Ale Warszawa, polewając z Radomia, sama sobie szcza na stopę. Bo Radom różni się od Warszawy wyłącznie skalą. Niczym więcej. Warszawa tak naprawdę jest rozbuchanym Radomiem. Podniesionym do potęgi. To w gruncie rzeczy to samo. Wszystko w Warszawie radomizuje się do monstrualnej skali. Ten szarobur, z którego Warszawa nie jest w stanie się wywlec, mimo że się szarpie jak kundel na łańcuchu; ta prowincjonalność bijąca po ryju nawet na Nowym Świecie; ta szyldoza udowodniająca, że kapitalizm w Polsce cierpi na nieuleczalną sraczkę i od A do Zet zasrywa oblicze ziemi, tej ziemi. I te gęby w czarnych czapkach zimą, a latem strzyżone na krótko. Te wargi ułożone w pogardliwą plujkę. Ta pustaczana pogarda, która udaje, że jest pogardą do wszystkiego dokoła, ale która jest tak naprawdę pogardą do samego siebie.

To w sumie to samo. Cały ten region jest – w zasadzie – Wielkim Radomiem. Polską radomską. Komukolwiek się wydaje, że jest tutaj lepszy – bredzi. Weźmy takie Kielce. Jeśli wysiąść na dworcu, to – zupełnie jak w Radomiu – powita pielgrzyma widok tłumnie zgromadzonych łysych pał z podbitymi oczami. Na ulicach toczy się taka sama walka historycznych ambicji ze współczesną wersją radosnego barbarzyństwa. Bo o ile Kielcom (podobnie zresztą jak Radomiowi) w dawnych, dawnych czasach próbowano nadać jakiś sensowny kształt, to obecnie robi się wszystko, żeby ten kształt im odebrać. W rezultacie wędrowiec przejeżdżający przez to miasto może zanotować sobie w podróżnym kajeciku, że oto znalazł się w miejscu, które jako żywo przypomina mu przedmieścia Prisztiny, stolicy Kosowa.

Dziwne to wszystko, bo to przecież – było nie było – góry. Kielce to miasto górskie. Podobnie, jak okalające go świętokrzyskie wsie. Nawet jeśli to góralszczyzna niespecjalnie wysoka, to – umówmy się – góral jest po to, żeby robić klimat (a nie siedzieć na wysokości, zresztą, jak słusznie zauważył Kuczok, górale w góry nie chodzą). Ale w Świętokrzyskim nikt klimatu nie robi, a gdyby lud świętokrzyski nazwać góralskim, to jeszcze by se pomyślał, że se z niego kto jaja robi i gotów po ryju dać.

Klimatu tu nie ma, bo – podobnie, jak w pozostałej części Najpolstszej – panuje tu zdupywziętyzm. Z dupy jest – na przykład – wzięty w te strony z Ukrainy książę Jarema Wiśniowiecki, którego wyszczerzony trup leży w klasztorze na Łysej Górze dla niepoznaki zwanej Świętym Krzyżem. Kniaź Jarema jest tu tym bardziej z dupy tu wzięty, że najprawdopodobniej trup wcale nie należy do niego.

Byłem tam kilka razy, widziałem. Kłębili się wokół Jaremy turyści, bo wokół czegoś trzeba się kłębić, jeśli się już jest tym turystą. Nie bardzo kumali, o kogo chodzi, więc świętokrzyscy przewodnicy najpierw tłumaczyli im cierpliwie, kto to był ten cały Wiśniowiecki, a potem oznajmiali, że to jednak nie on. Skołowani turyści patrzyli na nich jak na wariatów i szli kłębić się gdzie indziej.

Właściwie to trudno cokolwiek zapamiętać z Gór Świętokrzyskich. Kiedyś spędziłem tu całą konferencję naukową i pamiętam tylko tyle, że nie bardzo było gdzie z niej zwiać. Dookoła tylko sosny, szyszki, igliwie, hotel, znudzeni naukowcy i kawa rozpuszczalna, zgagogenna. W końcu wymyśliłem jakiś powód, że zachorowała ciocia czy coś podobnego, i pojechałem na południe. Tylko taki kierunek ma sens. Można, co prawda, wrócić do Kielc, ale to dziwne miejsce. Nie żebym nie lubił Kielc. Lubię Kielce. Lubię ich dworzec autobusowy w kształcie kosmicznej świątyni kultu CARGO, na którym kiedyś oglądałem fascynującą walkę dwóch pań żulic na lodzie. To znaczy – na zamarzniętej kałuży. Panie żulice coraz to wywalały się na glebę, nie mogły wstać, podpierały się o siebie wzajemnie, wspinały się po sobie, nie przestając się jednocześnie okładać pięściami. Pasażerowie robili zakłady i obstawiali, która wygra.

No, ale w końcu i tak z Kielc najlepiej jest wyjechać. I najlepiej, jak już mówiłem, na południe.

Na przykład do Jędrzejowa. Miasteczka, w którym znajduje się dziura po kuli, którą Józef Piłsudski próbował rozwalić sobie głowę, ale nie trafił. Naprawdę się znajduje, ta dziura. W muzeum zegarów, jeśli się nie mylę. Kto chce, może iść i oglądać. A nawet wsadzić palec, jak niewierny Tomasz.
Piłsudski palnął sobie w łeb, bo kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe, w Michałowcach, przeszedł z austriackiej Galicji do Kongresówki i zobaczył tutaj to, co zobaczył. Gdyby przybył do Jędrzejowa teraz, to zobaczyłby – na przykład – salon fryzjerski Piękny Roman, w którym strzyże nie kto inny, a piękny Roman właśnie. Albo kolesia, którego kiedyś widziałem, i który sikał z dachu jednej z kamienic na rynek. Była niedziela rano, i koleś najprawdopodobniej był wczorajszy. Rodziny w ramach czegoś w rodzaju niedzielnego spaceru kręciły się po rynku odbijając się od jego pierzei jak chomik od ścianek akwarium, a on szczał im pod nogi. Starsi wrzeszczeli, że co to za zwyczaje, a młodsi rechotali i filmowali wszystko komórkami. Wezwani gliniarze też filmowali i też rechotali. Koleś był bardzo szczęśliwy, że wszyscy mu kibicują i pozdrawiał wszystkich z wysokości dachu, jak papież ze świętopietrzego balkonu.

Do dawnej Galicji wjeżdża się w Michałowcach. Tu już był koniec kozaków, carów i całego tego rosyjskiego klimatu. To już Austria. Kawałek dalej zaczyna się odwieczny korek przy wjeździe do Krakowa, bo w Najpolstszej trasa pomiędzy dwoma stolicami przypomina asfaltówkę pomiędzy dwoma powiatowymi dziurami. I tą właśnie drogą, tą właśnie zakorkowaną szosiną, wdziera się do Krakowa Najpolstsza.

Ze swoim przybrudzonym powietrzem, ze swoim bezformiem i zzombiewaceniem. Kraków jeszcze się jako-tako broni, ale Najpolstsza wdziera się do niego, zasypuje sobą Kleparz, wdziera się przez Sławkowską do Rynku.
Co z tego będzie – zobaczymy. Póki co kolesie z maczetami przenoszą się z Azorów i Kurdwanowa do Śródmieścia.

• • •

Więcej o książce Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Ziemowita Szczerka w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian w naszej księgarni internetowej

• • •

Czytaj także:

• • •

Zobacz także:

• • •

Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”, autor opowiadań publikowanych m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 r. książki pt. „Paczka radomskich”. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.

Online za darmo

ha-art-55-3-2016
Numer specjalny: DANK MEMES

Ha!art 55 3/2016

Numer specjalny: DANK MEMES W środeczku: Ahus, Mateusz Anczykowski, Cichy Nabiau, Cipasek, Czarno-biały Pag, Ewa Kaleta, Princ polo, Top Mem, Przemysław...Więcej...
literatura-polska-po-1989-roku-w-swietle-teorii-pierre-a-bourdieu
Nadrzędnym celem projektu był naukowy opis dwudziestu pięciu lat rozwoju pola literackiego w Polsce (1989–2014) i zachowań jego głównych aktorów (pisarzy...Więcej...
bletka-z-balustrady
Bletka z balustrady to ciąg zdarzeń komponujący cyfrowy wiersz. Algorytm opiera się na ramie syntaktycznej utworu Noga Tadeusza Peipera, z którego zostały...Więcej...
rekopis-znaleziony-w-saragossie-adaptacja-sieciowa
Dzięki umieszczeniu arcymistrzowskiej prozy hrabiego Potockiego w cyfrowym otoczeniu, czytelnik otrzymuje gwarancję świeżej i pełnej przygód lektury....Więcej...

Czasopismo

ha-art-59-3-2017

Ha!art 59 3/2017

Literatura amerykańska XX i XXI wieku, o której nie mieliście pojęcia Autorki i autorzy numeru: Sandy Baldwin, Charles Olson, Piotr Marecki, Araki Yasusada, Shiv Kotecha, Lawrence Giffin, Kenneth...
Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information