Mówił mi raz stary góral, będzie Polska aż po Ural. Czyli mit Warszawy 193cośtam
Warszawa jest idealną stolicą tego kraju. Nie przenoście nam stolicy do Krakowa, bo Warszawa to Polska w pigułce. Jest jego idealnym podsumowaniem. A raczej spiętrzeniem. W Warszawie Polska wybucha jak gejzer.
Wjazd do Warszawy to jest zawsze jednak duże wrażenie. Uwielbiam wjeżdżać do Warszawy. Za każdym razem jest inaczej. Kiedyś, pamiętam, było lato i jechałem z Radomia. Ta submazowiecka płaskoć zielona ciągnęła się za oknami. Jak zawsze. Aż po Ural. Mówił mi raz stary góral, że będzie Polska aż po Ural, w zasadzie chuj wie po co, no, ale mówił. Mówił też, że będzie Polska do Tobolska, ale po cholerę nam taka Polska, to już nie mówił.
No i tak było. Bardzo równo i bardzo wschodnio. Piasek, przetarta trawa, brzózki, pustaczęta, zaschnięte błoto. Stacyjki pokruszałe, zarośnięte jak w Świecie bez nas, chwaściory wybijające się z pęknięć betonu. Na tych stacyjkach panny przedwieczne w cekiniastych podkoszulkach i w japonkach stały, chłopaki w podkoszulkach z napisem PLNY albo 1 TEQUILA 2 TEQUILA 3 TEQUILA FLOOR, albo małomiasteczkowi hipsterzy w ray-banach i z zestawem broda-kok na głowie. Podwiezieni na ten peron przez brata punciakiem.
I wsiadali wszyscy do tego pociągu mojego, siadali na czerwonym skaju siedzeń, na którym długopisem było napisane, że zaprawdę HWDP i CHUJ W DUPE KONFIDENTOM I SPOŁECZNIAKOM, i pociąg ruszał, i pompował ich wszystkich do Warszawy. Konduktor łaskawy sprawdzał im bilety i miał rozdeptane buty z wyprzedaży w Lidlu. Jakieś ziomki se siedziały w przejściu między wagonami, drzwi se rozsunęły i pluły leniwie na ten krajobraz, który im tam migał niechętnie za drzwiami.
– Ty, Maciek – powiedział jeden ziom do drugiego zioma – ty, kurwa, nie?
– No – odpowiedział Maciek.
Rozpoczynająca się właśnie Warszawa wydawała mi się podobna do przedmieść jakiegoś poradzieckiego miasta. No tak. Jakiegoś Kiszyniowa czy Doniecka. Pewnie. A co. Aha, aha. Takie same rozwłóczenie jakiegoś betonowo-rdzewnego nonsensu po krajobrazie oszczędnym i prostym. Takie same twarze z prostymi włosami i jasnoziemistą cerą. Jakby ich z grobów powykopywali, omietli trochę, przebrali w ciuchy z chińskiego centrum handlowego i kazali chodzić po tym podwarszawiu, jeździć po nim pociągami.
A potem już się podwarszawskie osiedla zaczęły – nowe bloki otoczone trawą po pas i jakimś drutem w tę trawę jebniętym; zardzewiałym i powyginanym. Później była Zachodnia, która jest po prostu pokruszonym betonem pośrodku niczego, któremu to betonowi z jakiegoś powodu ktoś kiedyś nadał nazwę. A zaraz później już bebechami ograficonymi wślizguje się człowiek w Warszawę, mając wrażenie, że bierze się ją od tyłu.
Kiedyś, gdy wjeżdżałem do Warszawy, w kiblu pieprzyła się jakaś para. Wszyscy już czekali z walizkami w przejściu, nasłuchiwali i szczerzyli się do siebie wzajemnie. W końcu ktoś zapukał w drzwi i powiedział:
– E! Już Centralna!
A z kibla głos damski wystękał:
– Spoko, my na Wschodnią!
Ale to tylko wrażenie z tym braniem Warszawy od tyłu, bo to Warszawa bierze nas od tyłu. Rucha nas, aż kwilimy. Bo obiecuje stołeczność, rozmach jakiś, estetykę wielkomiejskości, lepszość od tego wszystkiego dookoła, od tej grójeckozy, ząbkozy, kobyłkozy, pruszkozy, wołominozy, a nawet radomiozy czy łomżozy – a daje dokładnie to samo, tylko w większej ilości. Jeśli ktoś z Radomia jedzie do Warszawy, to dostaje tam Radom, tyle że zmultiplikowany. Jeśli ktoś jedzie z Grójca, to dostaje Grójec turbo. Jeśli ktoś przyjeżdża z Białobrzegów – voila: Białobrzegi do potęgi. Bo Warszawa to to samo, co ją otacza. Jesteś w końcu tym, co żresz. I tym się sra, co się ma. Warszawa to przetrawiony smutek prowincjonalnej Polski w wersji XXL.
A gdy się przejeżdża przez Warszawę i jedzie dalej, na północny wschód, jest jeszcze lepiej. Warszawa się trochę, na ułamek sekundy, nowojorszczy nad Powiślem, później Wisła rozlewa się w samym jej środku jak jakieś wschodnioeuropejskie Limpopo w Afryce dzikiej, dawno odkrytej, dalej jest UFO, bo stadion i wyremontowany Wschodni, jak jałmużna Zachodu rzucona Wschodowi, a później już Wschód, Wschód bezapelacyjny – żółty piasek, rzadka trawa i białe brzózki, mówił mi raz stary góral. I pustaki, pustaki, pustaki, sajding, klops.
Chłopaki z Podlasia zaciągali w przedziale po swojemu. Jechali do swoich drewnianych wiosek, gdzie w hostiach krwawią serca Jezusów i gdzie szeptuchy na szpitalnym łożu śmierci przekazują swoją tajną wiedzę pielęgniarkom. Rozluźnili się już powarszawsko, rozparli na siedzeniach, pootwierali te swoje browary lokalnych browarków, co to teraz są takie modne, że aż je duże browary podrabiają, jakieś piwo o smaku sosnowych szyszek z miodem z ucha; pootwierali więc te browary, wyciągnęli L&M-y lajty i se zajarali w przedziale dla jarających.
Rozmawiali o tym, że życie jednak nie jest takie złe, że w sumie to jest całkiem w porządku i że będzie jeszcze lepiej. Że się otworzy hurtownię na trasie na Ząbki, przy ul. Paradontozy, i heja. A później przez chwilę mieli ochotę podpalać bąki zapalniczką, ale skończyło się na tym, że powyjmowali laptopy, wsadzili se słuchawki w uszy i zaczęli oglądać seriale, których mieli pościągane po kilka sezonów, jeden Dextera, drugi Grę o tron, z subtajtlesami robionymi w akademikach. „Ze słuchu spisywał Bodzio69”. Za oknami zewschodniło się już zupełnie. Biel pustaków i brzózek i zieleń zieleni. Biało-zielone flagi powinny tu zwisać z pustaczanych domków.
Tu tak zawsze było. Polska to w końcu katolicka Rosja. Nie cała, ale większość. Myślicie, że co innego? Myślicie, że tu kiedykolwiek był jakiś zachód? Co wam się ujebało! Myślicie, że przed wojną było inaczej? Nie, nie było. Bo skąd miało być. Tu zawsze była ta płaskoć szarozielona aż po Ural, zawsze były te sosenki, zawsze byli ci ludzie z końca świata, Słowianie z błot, z sosnowych zagajników. Skąd wam się uroiło, że w przedwojennej Warszawie był jakiś Zachód? Adria i Ziemiańska to nie był cały świat. To nawet nie była Warszawa. To były Adria i Ziemiańska. Nawet Ujazdowskie to nie był cały świat. To były Ujazdowskie. Kawałek parazachodu we wschodnim kontekście. Rzucony w tę drewnianość wszawych chałup, w tę nędzę polskiej równiny, nudnej, burej, skrowionej, końskim moczem suto podlanej, brudnymi bosymi stópskami chłopa schodzonej.
Międzywojenni panowie mogli się nadymać i fularzyć, wielkopańszczyć i pogardzać, mogli mieć fumy i fochy – ale byli z tego samego błota, co chłopi, z tego samego słowiańskiego cielska ulepieni, ta sama zasrana rzeczywistość, co rzeczywistość chłopów była też i ich rzeczywistością.
Pojedźcie sobie do skansenu pod Kielcami, to zobaczycie. Dopiero wtedy pojmiecie Gombrowicza. Jedźcie tam, alleluja. Zadanie domowe. Znajduje się tam bowiem rekonstrukcja dworku szlacheckiego. A zaraz obok chałupy wsi podkieleckiej sobie stoją.
I wtedy widać wyraźnie, że te dworki były jak przerzuty z innej rzeczywistości wbite w tę polskobłockość, w tę wschodnioeuropejską brudolepkość, w tę chłopską bosość.
Te dworki szlacheckie to były jakieś, kurwa, cztery pokoje w kółko, każdy ze trzy na dwa i pół metra, i na tych, kurwa, paru metrach na krzyż oni łazili w tych swoich fularach, w tych swoich szkockich pończochach, w tych swoich odprasowaniach i krochmaleniach, z tą swoją francuszczyzną, z temi manierami swojemi, z temi swojemi zastawami porcelanowemi, z tym Boziewiczem swoim, ryngrafami swoimi, całą tą kurwa tradycją i zasadami, całym tym gorsetem rzeczpospolito-europejskim, tymi zakazami i nakazami, tą swoją wyniosłością pańską.
A dookoła było błoto i trawa, błoto i trawa, i sosenki, i brzózki aż po Ural. Skiby, chłopy, krowy, nędza i wszy. Melancholia buraczanych pól. A oni trwali w tych dworkach jak w kapsułach z innej rzeczywistości. Tak samo mieli w tych swoich dworkach Zachód, jak hipopotam na wybiegu w ZOO ma Afrykę.
Zachód. Kurwa, czy wam się wydaje, że tu kiedykolwiek był Zachód, w tej międzywojennej Warszawie, nad którą tasują się zastępy varsavianistów? Ponad 70 procent mieszkańców tego państwa srało wtedy za stodołami i spało pod zapluskwioną strzechą, w jednej chałupie z krowami i świniami, kurwa, 15-milionowa Czechosłowacja miała trzy razy więcej samochodów, co 35-milionowa Polska, co tam Czechosłowacja, same Czechy, bo Słowacja i Ruś Karpacka to były dziury dechami zabite. Jaki Zachód, skąd tu się nagle miał wziąć Zachód?
Rozumiecie teraz Gombrowicza? Rozumiecie, że jeśli ziemianin zostawał nagle sam w domu, to wszystko szło się paść? Że jeśli zabrakło mu w tej dworkowej kapsule kogoś, wobec kogo mógł się powypańszczać – to to wszystko musiało pryskać, ta cała ziemiańskość, ta cała wielkopańskość, to się wszystko – kurwa – musiało rozprzęgać nie mogąc znieść tej sztuczności?
Już za Puławską, już za Grójecką zaczynało się to szczekanie psimi dupami, zaczynał się ten katolicki step. Chałupiny zapadłe po dachy stały już na Powiślu. Międzywojenna Warszawa. W Śródmieściu parę ulic na krzyż wyższej kultury, ale wszyscy od razu: Zachód! Adria, obrotowy parkiet, Ziemiańska, pięterko, Wieniawa, pojedynki, tennis, Hispano-Suiza, proszek do zębów, gdzie facet w białych getrach ostrzy nóż!
Najgorsze jest to, że wychodzi na to, że nie ma się co temu wszystkiemu dziwić. Że jest, jak jest. Jest, jak jest, bo jak ma być inaczej. Skąd. Nie ma co płakać, że nie mamy wioseczek jak w Prowansji. Trzeba się cieszyć, że w ogóle są po wsiach te paskudne kostki pustaczane w miejsce chałup drewnianych ze strzechami i chlewem obok kuchni. Kurnych chat, które niewiele się zmieniły od czasów Mieszka I-go. Nie ma co wyć, że nie mamy autostrad jak w Niemczech, trzeba się cieszyć, że asfalt w ogóle jest, a nie błotniste ciągi ode wsi dode wsi, jak w Rumunii. I szczerze mówiąc, to cholera wie, czy gdyby nie ten wschodni PRL, to by nadal nie było tych chałup drewnianych, tego błota zamiast asfaltu.
Trzeba się, kurwa, chyba nawet cieszyć z tego, że szyldoza panuje na polskich ulicach, bo to znaczy, że ci potomkowie chłopów bosych dostali jakiegoś boskiego oświecenia i się nagle stali kreatywni i zaradni. A kto miał ich uczyć robić szyldy o porządnym liternictwie, skoro jeszcze ich dziadkowie nie umieli pisać? A ojców nauczył tego PRL?
Trzeba się, kurwa, cieszyć.
Kurwa.
• • •
Więcej o książce Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Ziemowita Szczerka w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art
Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian w naszej księgarni internetowej
• • •
Czytaj także:
- Ziemowit Szczerek - Mokry sen zespołu Laibach, czyli karma dla hipstera na Metelkowej
- Ziemowit Szczerek - Wacht am Rhein, czyli Niemcy to wschód, a nie zachód
- Ziemowit Szczerek - Reportaż z oglądania w tv i śledzenia w necie wydarzeń z 11.11 w Wa-wie
- Ziemowit Szczerek - Rzondzi xionc
- Ziemowit Szczerek - Tajna historia Polski, czyli naród Polski, który ma kilkadziesiąt lat
- Ziemowit Szczerek - Polski Lwów
- Ziemowit Szczerek - Przeciwpolska
- Ziemowit Szczerek - Jezus Świebodzińczyk, syn Pantery, w poniemieckim stepie
- Ziemowit Szczerek - Polska nie żyje
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2 i pół: Precz z Polanami, niech żyją Wiślanie!!!
- Ziemowit Szczerek - Karel Gott mit uns, czyli jak wpaść w dziurę między dwoma Cieszynami i nie móc z niej wyleźć
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2, czyli Wielki Radom. Część druga zapisków z najbardziej polskiej części Polski
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza, część I
- Ziemowit Szczerek - Ukoncete prosim vystup a nastup, śmiejące się bestie
- Ziemowit Szczerek - Wandalowie na gruzach Rzymu, czyli Ruinenwert
- Ziemowit Szczerek - Jura Transylwańsko-Częstochowska
- Ziemowit Szczerek - Hipster prawica i audiencja u Viktora Orbana
- Ziemowit Szczerek - Lechu Kaczyński, wstaw się za nami grzesznemi
- Ziemowit Szczerek - Rzeźpospolita Obojga Narodów
- Ziemowit Szczerek - Alternatywna wersja Polski
- Ziemowit Szczerek - Brutopia - Mińsk
- Ziemowit Szczerek - Dojechawszy do Babadag
- Ziemowit Szczerek - Molwania: pogranicze polsko-czesko-niemieckie, Frydlant-Bogatynia-Zittau
- Ziemowit Szczerek - Elbonia: płackarta ze Lwowa do Odessy
• • •
Zobacz także:
• • •
Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”, autor opowiadań publikowanych m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 r. książki pt. „Paczka radomskich”. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.