Jura Transylwańsko-Częstochowska
To było w mieście Sighisoarze. Po niemiecku – Schaessburg (ładnie), po węgiersku – Segesvar (tak sobie), a po łacinie – Castrum Sex (serio).
Pod Drakulą robili sobie zdjęcia państwo młodzi. Pod popiersiem Drakuli. Vlada, znaczy, Tepesza. Palownika. Wychodzili z urzędu stanu cywilnego, stawali pod cokołem i robili słitaśne miny do słit foci. Panny na obcasach i faceci w garniakach. Panny miały koafiurska zgrzewane przez tlenione fryzjerki, a chłopaki do garniturów zakładali siebie skejterskie okulary słoneczne. Nad nimi marsowiał Vlad zwany Drakulą. Taka mała perwera ludu rumuńskiego, który spod Drakuli ruszał z kopyta w nowe życie.
Naprawdę z kopyta. Bo jak tylko pomizdrzyli się do obiektywu, zeszli długimi schodami w dół, na przedmieście. Tam już czekały furmanki przystrojone kwiatami. Niektóre miały tablice rejestracyjne. Naprawdę. Na lewym końcu tych tablic widniały unijne gwiazdki na niebieskim tle i literki „RO”. Strasznie to było piękne. Europa gryzła się tu we własną dupę, i był w tym nieodparty urok. Tym bardziej, że woźnice mieli na sobie odblaskowe kamizelki. Nie słyszałem o takim unijnym wymogu, ale tu widocznie słyszano. Wszyscy tu byli dobrymi Europejczykami.
Na przedzie korowodu stała biała limuzyna. Przedłużona, miała chyba z dziesięć metrów. Była ozdobiona takimi samymi kwiatowymi girlandami, jak wozy. Wsiedli do niej młodzi, a za nimi teściowie jedni, teściowie drudzy, jakiś gruby wuj, który – chyba – to wszystko sponsorował, i, kurwa, kapela cygańska też weszła. Z trąbkami i jakimiś bębenkami. No i potem ten korowód, wiedziony przez limuzynę, za którą człapały konie ciągnące umajone wozy, ruszył na wylotówkę na Medias.
Nie chciało mi się wracać na górę, do starego miasta. Nudno było w sumie. Handlowano Drakulą. Kiepsko wyglądał ten wampir z odpustowymi zębami. A był wszędzie: na podkoszulkach i plakatach. Kojarzył się z Casanovą na viagrze. Albo wręcz z wyrwanymi jajcami.
Nudno było. Po uliczkach włóczyli się Amerykanie, Niemcy i Polacy. Polacy, Polacy, Polacy. To jedno musiałem przyznać – jesteśmy jedynym narodem w regionie, który się interesuje tym, co jest dookoła. Tylko my jeździmy do tych Rumunii, Ukrain, Słowacji, na te Bałkany. Wszyscy inni mają w dupie. Widzieliście kiedyś Czecha gdzie indziej niż na chorwackim wybrzeżu? Ruskiego gdzie indziej niż w Czarnogórze? Albo w Zakopcu? Nie. Tylko my jeździmy po tych, kurwa, rozdupczonych karpackich wiochach, włazimy na te nieoszlaczone górzyska. Widzieliście kiedyś Rumunów z plecakami łażących po górach Świętokrzyskich? Serbów włóczących się po Dolnym Śląsku? Bez jaj.
No i tutaj też. Łazili Polacy w tych swoich trekkingowych butach, w bojówkach, w polarach, bo wieczory jednak zimne, i szukali lokalnych, żeby się z nimi najebać. Nie włazili do restauracji, w których na umór zalewali się Angole łapiąc za dupy kelnerki, bowiem – jak wyczytali z przewodników po tych dzikich krainach, które zaczynają się na wschód od Berlina, a kończą na zachód od Japonii – tak tu jest przyjęte i wręcz niegrzecznie jest kelnerki za dupę nie złapać. No, ale tam Polacy nie włazili, i mieli rację. Czasem wpadli zjeść cibora de burta i zaraz wychodzili. Szukali mordowni z tak zwanym lokalnym klimatem. W swym poszukiwaniu egzotyki byli – co prawda – bardziej wyrafinowani od Brytoli, ale to nadal było poszukiwanie egzotyki.
Wchodzili więc do tych mordowni zadymionych, między tych chłopów wąsatych, i zamawiali cujkę, choć mało kto tam to pił, bo lokalne chłopy grzały piwo. Mordy Polakom wykrzywiało po tej cujce okrutnie, ale walili kielon czy dwa i zaczynali śpiewać piosenki. A jako że nie znali swoich ani rumuńskich, to jakoś tak zawsze schodziło na ukraińskie i rosyjskie. Zawsze.
Ja też łaziłem po tych mordowniach. Co miałem robić. Łoić z Anglikami w drogich knajpach? A po cholerę. W rumuńskich mordowniach leciała kretyńska muzyka, ale można było przynajmniej patrzeć z rosnącym z radości sercem, jak młodzi Polacy próbują wyciągać z zalanych w trupa zarośniętych rumuńskich chłopów recepty na sens życia. Zapijaczone ofiary rumuńskiego losu bełkotały jakieś niepojęte farmazony, a Polacy kiwali głowami i słuchali ich jak papieży.
No, więc tam nie chciało mi się iść. Podszedłem do ostatniej ukwieconej furki. Siedziały tam jakieś dzieci i baby i pytlowały. Pokazałem na migi, że chciałbym się dosiąść. Pomachali, że spoko. Wskoczyłem i nie zwracali na mnie uwagi. Krążyła butelka z winem. Popijałem. Paliłem fajki. Tak, to też było poszukiwanie egzotyki i orientalizm w czystej postaci, ale przynajmniej na wolnym powietrzu.
Wyjechaliśmy z miasta i zaczęły się pola kukurydzy. Jak w amerykańskim filmie. Znaczniki milowe wyglądały, jakby skopipejstowali je ze starożytnego Rzymu. W Medias wszystkie domy były takie same. Przejeżdżało się przez tę miejscowość jak przez warownię – dwie pierzeje szosy tworzyły coś w rodzaju dwóch rzędów murów. A później skręciliśmy w polną drogę.
Zaczynałem czuć się trochę głupio na furce. Nikt niby nie zwracał na mnie uwagi, ale wpuszczając mnie na furkę myśleli zapewne, że chcę po prostu gdzieś się podrzucić, kilometr czy dwa, a tu zaczęło wyglądać na to, że chcę się wbić na wesele. A nie chciałem. Co ja, kurwa, miałbym robić na rumuńskim weselu. Ani z nikim pogadać, bo nie znałem rumuńskiego. A nawet, jeśli ktoś tam by znał – dajmy na to – angielski, to o czym miałbym z tym kimś gadać. O szkole? O studiach? O tym, że bieda, ale i nadzieja? Że Unia Europejska? Bitch please.
Gdy więc tylko pojawiły się pierwsze zabudowania, zeskoczyłem z furki, uprzejmie kłaniając się babom i dzieciom.
Było zielono i falująco. Transylwania przypominała Jurę Krakowsko-Częstochowską. Żadne tam, kurwa, spiętrzone skały i ponure zamczyska. Ruiny fabryk tu były jeśli już. Kiedyś zresztą też będą tak samo romantyczne, jak ruiny zamków. Mówię wam.
Na rozwidleniu ścieżek poszedłem w stronę majaczących dachów. Jezus w kapliczce był wycięty z blachy i namalowany farbami. Ktoś mu chuja dorysował markerem. Próbowano to zmyć rozpuszczalnikiem, ale marker trzymał mocno. Wyobraziłem sobie lokalne staruszki trące swojego zbawiciela szmatkami po jajach i zrobiło mi się dziwnie smutno. Potem wyobraziłem sobie, że tarł go po tych jajach pop i zrobiło mi się wesoło. I tak, na przemian się smucąc i radując, wszedłem do miasteczka. Tak się, notabene, musiało wchodzić do miasteczek w dawnych wiekach. Prosto z polnej drogi, od razu do centrum, bez żadnych zakładów klajstrowania opon i hurtowni na przedmieściach.
Miasteczko nazywało się Bisericul i widać było, że wybudował je inny lud niż ten, który je obecnie zamieszkiwał. Bo lud ten miał swoją formę – ale to była zupełnie inna forma, niż forma którą miało miasteczko. Domy były solidne i rozkokoszone. Miały po kilkaset lat, a jedyne, co z nich leciało, to tynk. I to, widać było, od niedawna. Wznieśli je Sasi. Żyli tu osiemset lat, a uciekli dopiero teraz. Akurat teraz. Poczekali, aż Ceausescu pójdzie do piachu i dali w długą. Do Reichu. Akurat teraz, gdy padła komuna i Rumunia miała wejść do Unii Europejskiej i tak dalej. Wytrzymali osiemset lat i zwiali akurat teraz, gdy miało zrobić się lepiej.
Ludzie, którzy się po nim snuli nosili kapelusze i chustki. Dzieci bawiły się w kłębach ulicznego pyłu. Rumuni zajęli domy Niemców. Dbali o nie tak, jak umieli. Na kruszejących schodach poniemieckiego kościoła, na którego fasadzie szczerzyły ostrości gotyckie litery, poustawiane były opakowania po margarynie. W te opakowania powsadzano kwiatki. To nie było piękne, to było paskudne, ale Rumuni sygnalizowali, że piękno było ich intencją i że zrobili, co mogli. To było piękno sygnalizowane.
A za miastem stała cygańska dzielniczka. Zatrzymałem się na środku ulicy i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Cyganie zbudowali sobie dokładnie takie same domy, jak Niemcy. Identyczne. Tyle, że mniejsze – jakoś tak w skali 3:1. I bardziej koślawe. W ogóle koślawe. Ale takie same. Jak Niemcy. Rumuni wzięli jak swoje, a Cyganie zbudowali sami.
Patrzyłem na to i nie mogłem uwierzyć własnym oczom, a oni siedzieli przed swoimi cyganoniemieckimi chałupami i popijali piwo z kufli.
A w knajpie wisiał obrazek z Bawarii.
Zapadał zmierzch, a ja nie miałem jak wrócić do Sighisoary. Nikt nie chciał mnie podrzucić za kasę. Nic nie jeździło. Wszyscy mówili, że już pili i że ewentualnie rano.
Na obrzeżach miasteczka stała zrujnowana kaplica. W środku, wmurowane w ściany, kruszały nagrobne tablice. Wyobrażeni na nich byli starzy Transylwańczycy. Naturalnej wielkości. Ci sprzed iluśet lat. Ci, którzy to wszystko zbudowali. Wszystko. Mieli długie brody, szaty do ziemi i poobtłukiwane, kamienne twarze. Szwabachą wypisane były ich imiona. Johann, Guenther, Thomas, Heinrich. Wyglądali przerażająco. Jak upiory. Ale nie miałem gdzie iść. Położyłem się między nimi i czekałem na sen.
• • •
Więcej o książce Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Ziemowita Szczerka w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art
Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian w naszej księgarni internetowej
• • •
Czytaj także:
- Ziemowit Szczerek - Rzondzi xionc
- Ziemowit Szczerek - Tajna historia Polski, czyli naród Polski, który ma kilkadziesiąt lat
- Ziemowit Szczerek - Polski Lwów
- Ziemowit Szczerek - Przeciwpolska
- Ziemowit Szczerek - Jezus Świebodzińczyk, syn Pantery, w poniemieckim stepie
- Ziemowit Szczerek - Polska nie żyje
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2 i pół: Precz z Polanami, niech żyją Wiślanie!!!
- Ziemowit Szczerek - Karel Gott mit uns, czyli jak wpaść w dziurę między dwoma Cieszynami i nie móc z niej wyleźć
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2, czyli Wielki Radom. Część druga zapisków z najbardziej polskiej części Polski
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza, część I
- Ziemowit Szczerek - Ukoncete prosim vystup a nastup, śmiejące się bestie
- Ziemowit Szczerek - Mówił mi raz stary góral, będzie Polska aż po Ural. Czyli mit Warszawy 193cośtam
- Ziemowit Szczerek - Wandalowie na gruzach Rzymu, czyli Ruinenwert
- Ziemowit Szczerek - Hipster prawica i audiencja u Viktora Orbana
- Ziemowit Szczerek - Lechu Kaczyński, wstaw się za nami grzesznemi
- Ziemowit Szczerek - Rzeźpospolita Obojga Narodów
- Ziemowit Szczerek - Alternatywna wersja Polski
- Ziemowit Szczerek - Brutopia - Mińsk
- Ziemowit Szczerek - Dojechawszy do Babadag
- Ziemowit Szczerek - Molwania: pogranicze polsko-czesko-niemieckie, Frydlant-Bogatynia-Zittau
- Ziemowit Szczerek - Elbonia: płackarta ze Lwowa do Odessy
• • •
Zobacz także:
• • •
Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”, autor opowiadań publikowanych m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 r. książki pt. „Paczka radomskich”. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.