Dojechawszy do Babadag
Bardzo nie chcieliśmy jechać do Babadag. No bo tak. Ale w końcu pojechaliśmy. Tak się czasem losy ludzkie plotą. Niepojęte, mówił w Martwych duszach wiecznie zadziwiony służący Czyczykowa, nie chciałem – a zrobiłem. Jak też to się dzieje, jak.
No i co. No i nic. Busik prowadził buc w czarnych oksach, co to ani me, ani be. Co prawda jeśliby nawet be, to po rumuńsku i nic by nam z tego nie przyszło, ale mimo wszystko. Nic do nikogo nie mówił, tylko jechał z tak zaciętą miną, że coraz to zerkałem, czy mu krew nie z nosa nie wytryśnie, a tymczasem za oknem Multania zamieniała się powoli w Dobrudżę. Czyli Europa Środkowa zamieniała się w Bałkany. Ziemia wyschła i nie była już zielona, tylko brązowawo-żółtawa. Chłopy przestały zaprzęgać konie do fur, a zaczęły osiołki. Same fury też się zmniejszyły. Skróciły o połowę i z czterech kół pozostały im dwa. Gdzieniegdzie nawet sterczały w górę minarety jak wzwiedzione penisy. Z jakiegoś powodu pobielone i zastrugane na czubku na ostro. Było pyliście. Bardzo pyliście. Pył był żółtawy i unosił się nad Dobrudżą jak mgła.
W tym całym Babadag wysiedliśmy tylko my. Mieliśmy wrażenie, że wszyscy inni chcieli stamtąd spieprzać. Oczekujący kulturalnie poczekali, aż wysiądziemy i zabierzemy plecaki – i natychmiast wdarli się do busika. Kierowca nadal wyglądał tak, jakby mu miał łeb eksplodować. Autobus rozdął się kreskówkowo, spuchł jak nażarte zwierzę i pociągnął swój krzyż dalej, ledwie dysząc. Gdy opadł pył, okazało się, że na przystanku zostaliśmy tylko my i szwadronik Cyganiątek. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez ruchu, przyczajeni niby, po czym Cyganiątka z kopyta się na mnie rzuciły. Żebrać i prosić. Łasiły się jak koty, poszarpywały i popiskiwały. Pokazałem palcem na Iksa, który męczył się z założeniem plecaka i powiedziałem, że to on ma kasę. Cyganiątka z miejsca mnie olały. Oblężony Iks machał rękami, jakby się oganiał od os i mówił, że jestem chuj.
A poza tym – cóż. Minaret stał, ale wyglądało to tak, jakby stał pro forma. Jak w muzeum. Asfalt, krawężnik, krawężnik, asfalt, biało bielone ściany, cegła, pustak, wysuszona trawa. Psy. Buda z winem. Plastykowe krzesełka w żółtym skwarze, a na nich chłopy wysuszone jak trupy po kaplicach. Nie ruszali się i przez chwilę na serio się zastanawiałem, czy żyją. Bo wyglądali, jakby ich ktoś powyciągał z piachu, ubrał w drelichowe kurty, obcięte gumioki, jakby im na łby kto czapki nasadził i posadził na tych topiących się w upale plastykowych fotelikach, które są takie same jak świat długi i szeroki, od Chin po Chile, i od Grenlandii po Kapsztad. Najprawdziwszy i najsilniejszy symbol globalizacji.
Sprzedawała wino Maria. Kiedyś była piękna, ale teraz miała na karku pięć dych i zero kasy na spa i kremy przeciwzmarszczkowe. Mówiła, że w Babadag nie ma nic do roboty, a martwe chłopy potakiwały. Nic a nic. Siedliśmy z winem na tych gorących białych krzesełkach i – patrząc na Babadag – konstatowaliśmy w zasadzie to samo. Nic a nic.
No, ale coś w końcu trzeba było zrobić. Na przykład znaleźć sobie nocleg. Bo już nic dziś nie jechało. Wszyscy, którzy mieli stąd zdupczyć – zdupczyli, i to by było na tyle. W przewodniku było napisane, że jest hotel niedaleko od centrum. Zapłaciliśmy Marii i ruszyliśmy w to rozwłóczone skwarzysko. Pod sklepem stały chłopaki. Wyglądały, jak młodsze kopie tych trupów od winiarni. Zresztą po rumuńsku dziecko to „copia”. Serio. Chłopaki byli w czarnych okularach i wyglądali jak roboty. Odprowadzali nas wzrokiem. Nie wyglądało to dobrze. Pluli pod nogi. Lekko przyspieszyliśmy. Iks udawał, że wcale nie przyspieszył, że nadal idzie spacerkiem, ale spacerował tak, jakby mu ktoś dał taśmę na fast forward. Jak Piłsudski na przedwojennym filmie. Ja zresztą też, co tu kryć. Staraliśmy się nie biec, spierdalaliśmy więc chodem jak zawodowi chodziarze, mając w uszach starą angielską maksymę, że „gentleman may walk but never run”. Z rządka chłopaków wyrwał się jeden. Została po nim szczerba. Szedł za nami. To my jeszcze szybciej. No to on też. No to my znowuż też. On też. W końcu nas dopadł.
– Hotel? Hotel? – pytał.
– Hotel – przyznaliśmy. – Hał du ju noł?
– Aj noł – powiedział babadagczyk z dumą. – Bikoz dis łej iz onli hotel. End nofing els.
– Nofing els? – spytaliśmy. – Rili?
– Rili – powiedział on i zdjął okulary. – Hotel end Dżipsis. Dont goł der.
– Dont goł łer – my na to. – Tu hotel dont goł?
– Tu Dżipsis – odpowiedział i wyjął z kieszeni jakieś klucze. – Tu hotel goł. Ajem de hotel menadżer. Kaman.
No to poszliśmy.
To wszystko było dość dziwne. Koleś podszedł do wielkiego, betonowego bryliska pokomunistycznego hotelu, wskoczył po kruszejących schodach jak mały koziołek i otworzył wielgachne drzwi kluczykiem jak od zapięcia roweru.
Hotel miał w sobie ślady dawnej elegancji typu Ceaucescu de luxe, ale teraz wszystko już było rozeschłe jakieś, skrzypiące, rozpieprzone albo rozpieprzające się. I nikogo w tym całym wielkim hotelu nie było. Tylko my i koleś w czarnych okularach. Menadżer. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy on przypadkiem po prostu się nie włamał do tego hotelu (który wyglądał na bardzo nieczynny), czy nie rozbebeszył zdechłego zamka kluczykiem od roweru i czy nas zaraz nie skasuje za nocleg na nielegalu, i czy wieczorem nie wywleką nas stąd pały, i nie przenocują nas na dołku. Stwierdziliśmy jednak z Iksem, że jest nam w zasadzie wsjo rawno i że i tak za bardzo nie mamy innego wyjścia, bo łazić w tym upale od domu do domu i skomleć o nocleg nam się nie uśmiechało. Menadżer dostał lejów do ręki, wręczył nam klucze do pokoju, założył z powrotem czarne okulary i sobie poszedł. Zostaliśmy sami z tym wielkim hoteliskiem jak Himilsbach z angielskim.
*
W pokoju był telewizor i był kontakt, żeby go podłączyć do prądu. Tyle, że kabel do niego nie sięgał. Żeby obejrzeć jakiś badziewny mecz, bo były mistrzostwa i wkręciliśmy sobie, że coś tam jednak wypada zobaczyć, musieliśmy postawić telewizor na łóżku. Łóżko było bardzo miękkie i łagodnie bujało murawą i zawodnikami. Myśleliśmy, że się porzygamy. Daliśmy sobie spokój z meczem. Iks znalazł w przewodniku, że za Babadag jest jeziorko. Wymyśliliśmy, że kupimy piwo i je nad tym jeziorkiem wypijemy.
*
Browar nazywał się Ciucas i sprzedawali go w dwulitrowych butelkach z nosidełkiem, żeby było wygodnie. To nosidełko było ujmującym wyciągnięciem ręki w stronę konsumenta przez browar produkujący Ciucasa. Ujęliśmy więc piwo za nosidełko i ruszyliśmy nad jeziorko.
Tyle że Babadag zaczęło nam marnieć w oczach. Domy ubożały, kruszyły się coraz bardziej, rozwlekały się. Na ulicy było pusto, ale naraz, gdy wyszliśmy za zakręt, zobaczyliśmy ich. Cyganów, mój ty Boże. Byliśmy w cygańskiej dzielnicy. Dzieciaki śmigały na rowerkach, a na każdym rowerku było po dziesięć odblasków. Wyglądały te odblaski jak trofiejne zegarki na rękach krasnoarmiejców. Pod domami siedziały baby. Rozsiadłe, rozkokoszone, szerokimi dupami na sankach, które robiły za ławki. Faceci byli chudzi, smagli i węzłowaci. Gapili się na nas ze zdziwieniem, a my – z tym Ciucasem na nosidełkach – bladzi, różowi i ryżawi północnoeuropejsko, niespecjalnie, prawda, żylaści, wyglądaliśmy pośród nich wszystkich jak dwie świnki morskie, które zaplątały się w stado dzikich kocurów.
Faceci i dzieciaki zaczęły krążyć wokół nas. Dzieciaki na rowerach. Faceci kłapali klapkami albo boso chodzili. Nikt nie nosił koszulek. Fajne dziary mieli. Nie bardzo wiedzieliśmy, czy chcą się po prostu przywitać, czy nas zjeść. Nie mieliśmy pojęcia. Trudno było z tych czarnych wąsisk i oczu, z tego krążenia rowerami wyczytać jakiekolwiek intencje. Wyciągali ręce po Ciucasa. Przypomnieliśmy sobie, że Kapuściński kazał w takich momentach szeroko się uśmiechać, po czym wyobraziliśmy sobie dwie szeroko uśmiechnięte świnki morskie i jednak się nie uśmiechnęliśmy. Zaczęliśmy się za to wycofywać. Gentleman may walk but never run, wiadomo. Z godnością. Przynajmniej tak nam się wydawało. Cyganie mieli na ten temat inne zdanie, bo się śmiali. Słyszeliśmy. Wróciliśmy za zakręt i poszliśmy w stronę centrum. Tam, gdzie stał rząd chłopaków w czarnych okularach. Nadal, swoją drogą, stali. W rzędzie. Menadżer razem z nimi. Pomachaliśmy mu ręką. Odmachał nam. Usiedliśmy pod pomnikiem. Otworzyliśmy piwo. Chłopaki jeździli po głównej, zapylonej ulicy stuningowaną dacią 1300. Była cała czarna, na reflektorach miała badlooki, a spod tyłka wystawały jej dwie chromowane rury. Okna też miała czarne. Piszczała i warczała. Podjechała policja i czarna dacia spierdoliła jak wystraszony kocur.
*
Wieczorem znów poszliśmy do Marii. A cóż innego mogliśmy, kurwa, zrobić. Łażenie po pustym hotelu i wciskanie się w każdy dostępny zakamar już nam się znudziło. Wszystkie korytarze były takie same, a magazyny w piwnicy – pozamykane na kłódki. Zresztą – coś dziwnego w tym hotelu wisiało w powietrzu. Klimat jak z horroru. Pusta skorupa wielkiego, starego budynku w zapylonym, rozgrzanym mieście. Czuliśmy się trochę jak w Lśnieniu. Ciągi nawiedzonych korytarzy. U Marii przynajmniej nie straszyło. Musieliśmy się poza tym znieczulić przed nocą. Bo jednak mieliśmy tu spędzić noc, jak Istvan z węgierskich bajek w nawiedzonym zamku. U Marii trafiliśmy na kojącą stabilność. Chłopy siedziały jak wcześniej. Przyjęli nas jak starych znajomych. Jeden mówił po niemiecku i angielsku. Twierdził, że sam się nauczył. Z nudów. Wyglądał zresztą jak wzięty do niewoli nazistowski generał, przebrany w ciuchy stereotypowego wschodniego Europejczyka. Pieprzyliśmy więc z nimi do późna kocopoły, bo o czym w gruncie rzeczy można gadać z ledwie poznanymi prostymi chłopami w małomiasteczkowej knajpie. Zawsze mnie bawili ci, którzy doszukiwali się w tym czegoś w rodzaju mistyki. Najbardziej cool rzecz na ziemi: pogadać z lokalsem siedzącym na przyzbie w dalekim kraju w Europie Wschodniej i wchłonąć jego mądrość życiową. Ja pierdolę. Wschodnioeuropejska wersja bredzenia Paolo Coehlo. Wojownicy światła i ci-którzy-wiedzą siedzą w gumofilcach we wszystkich zadupiach Rumunii, dawnego Jugolandu i Radziecji. Emanują życiową mądrością, bo nie mają roboty i grzeją bimber w koło Macieju. Czasem pojawiała się żona któregoś z nich i zgarniała wysuszonego trupa do domu. Jedni szli bez oporu, z rezygnacją, inni się jednak stawiali. Był więc pot (noc była gorąca) i łzy. Za krew mogło od biedy robić gęste i ciężkie czerwone wino.
*
Na drugi dzień, około południa, przyjechał bus. Trudno było do niego wsiąść. Dziś też wszyscy chcieli stąd wyjechać. Upchnęliśmy jakoś plecaki, wbiliśmy się cudem do wnętrza gorącego i wilgotnego od potu – i wyjechaliśmy z Babadag.
I tyle.
• • •
Więcej o książce Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Ziemowita Szczerka w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art
Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian w naszej księgarni internetowej
• • •
Czytaj także:
- Ziemowit Szczerek - Mokry sen zespołu Laibach, czyli karma dla hipstera na Metelkowej
- Ziemowit Szczerek - Wacht am Rhein, czyli Niemcy to wschód, a nie zachód
- Ziemowit Szczerek - Reportaż z oglądania w tv i śledzenia w necie wydarzeń z 11.11 w Wa-wie
- Ziemowit Szczerek - Rzondzi xionc
- Ziemowit Szczerek - Tajna historia Polski, czyli naród Polski, który ma kilkadziesiąt lat
- Ziemowit Szczerek - Polski Lwów
- Ziemowit Szczerek - Przeciwpolska
- Ziemowit Szczerek - Jezus Świebodzińczyk, syn Pantery, w poniemieckim stepie
- Ziemowit Szczerek - Polska nie żyje
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2 i pół: Precz z Polanami, niech żyją Wiślanie!!!
- Ziemowit Szczerek - Karel Gott mit uns, czyli jak wpaść w dziurę między dwoma Cieszynami i nie móc z niej wyleźć
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza 2, czyli Wielki Radom. Część druga zapisków z najbardziej polskiej części Polski
- Ziemowit Szczerek - Najpolstsza, część I
- Ziemowit Szczerek - Ukoncete prosim vystup a nastup, śmiejące się bestie
- Ziemowit Szczerek - Mówił mi raz stary góral, będzie Polska aż po Ural. Czyli mit Warszawy 193cośtam
- Ziemowit Szczerek - Wandalowie na gruzach Rzymu, czyli Ruinenwert
- Ziemowit Szczerek - Jura Transylwańsko-Częstochowska
- Ziemowit Szczerek - Hipster prawica i audiencja u Viktora Orbana
- Ziemowit Szczerek - Lechu Kaczyński, wstaw się za nami grzesznemi
- Ziemowit Szczerek - Rzeźpospolita Obojga Narodów
- Ziemowit Szczerek - Alternatywna wersja Polski
- Ziemowit Szczerek - Brutopia - Mińsk
- Ziemowit Szczerek - Molwania: pogranicze polsko-czesko-niemieckie, Frydlant-Bogatynia-Zittau
- Ziemowit Szczerek - Elbonia: płackarta ze Lwowa do Odessy
• • •
Zobacz także:
• • •
Ziemowit Szczerek – dziennikarz portalu Interia.pl, współpracuje z „Nową Europą Wschodnią”, autor opowiadań publikowanych m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Opowiadaniach” i E-splocie oraz współautor wydanej w 2010 r. książki pt. „Paczka radomskich”. Pisze doktorat z politologii, zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.